Czym się różnią polskie dzieci od szwajcarskich?

Szwajcarskie dzieci nie noszą czapek i butów.

Bida z nędzą, co?

O tym, że polskie mamy hobbistycznie wciskają maluchom czapeczki na głowy niezależnie od pory dnia, roku i układu planetarnego rozpisuje się połowa blogów parentingowych.

Sama jestem polską mamą i mam to zakorzenione we krwi – na dwór bez czapeczki ani rusz. Trzęsie mnie z zimna, jak widzę w listopadzie gołe główki niemowlaków.

Darujmy sobie komentarze o ochronie przed słońcem i mrozem – bo to oczywiste. Ale moje urodzone w maju dziecku, wożone przez pierwsze tygodnie w zamkniętej budce zwanej wózkiem z gondolką miało nadopiekuńczą matkę, a na głowie czapeczkę. Po co? Sama nie wiem, dopóki pediatra mnie uświadomiła, że czapka tylko poniżej 20 stopni i to przy dużym wietrze.

Podobnie z butami – do czasu, aż pisklaki zaczną sprawnie chodzić, czyli przez jakieś 14 miesięcy buty służą dzieciom wyłącznie do …niczego. Stąd też rodzice małych raczków i turlaków (czyli takich 6-10 miesięcznych dzieci) zakładają im do zabawy na dworze skarpety.

A potem zgrabnie przeskakują ze skarpet na bose stopy. W życiu nie widziałam tyle biegających na bosaka dzieciaków, co w Bernie.Paryz 1

Szwajcarskie dzieci nie słyszą na porodówce o standardach okołoporodowych.

Szwajcarskie matki też zresztą nie. Gdyby nie fakt, że szkołę rodzenia odbyłam w Polsce, też bym nie była świadoma, że takie dziwy istnieją. A te dziwy obejmują takie wysoko wyspecjalizowane usługi szpitalne, jak podanie szklanki wody lub też obecność bliskiej osoby z rodziny podczas porodu. Dziwne, nie?

Pisałam już po urodzeniu pierwszego pisklęcia, jak wyglądają czekoladowe porody, po urodzeniu drugiego mogę dodać szczegóły – mojemu mężowi oferowano kawę i herbatę, na sali porodowej był z nami pierworodny (tak się akurat złożyło, całkowity spontan), to ja jako matka rodząca decydowałam, czy chcę dostać znieczulenie i ile czasu spędzę w szpitalu.

Standardów nikt personelu tutaj nie uczy, one po prostu SĄ.

Szwajcarskie dzieci jedzą ser żółty z miski.

Tak mnie to ostatnio zafascynowało, bo siedząc na przyszkolnym placu zabaw oglądałam akurat scenkę rodzajową pod tytułem „pani nauczycielka serwuje dzieciom podwieczorek”.

Bachorstwo biegało frywolnie po szkolnym boisku, a pani z gracją kelnera królewskiego serwowała kolejno: pajdę chleba z reklamówki, połówkę jabłka i… ser żółty z miski, pokrojony w kostkę.

No przyznajcie się, kto je ser z miski? Nie mogła gotowych plasterków rozdawać? Albo chociaż serek topiony, starannie pakowany w pojedyncze folijki przez międzynarodowe molochy konsumpcyjne?

Ano nie mogła, bo w Szwajcarii, widzicie – ser to ser. Taka stara prawda. Nie wyrób seropodobny, naszpikowany chemią, tylko wolnodojrzewający serowy krąg natury, pochodzący z pobliskiej, lokalnej serowni, wyrabiany z mleka od lokalnych krów obżerających się lokalną trawą. Nie dziwne więc, że kroi się go w kostkę – najlepiej jeszcze, jak się pokruszy. Wtedy już na pewno wiadomo, że jesteśmy w Szwajcarii.DSC09872

Szwajcarskie dzieci chodzą do szkoły w trójkącie.

Nieważne, czy darzą trójkąt miłością, czy nienawiścią – każde dziecko na początku swojej przedszkolnej drogi otrzymuje odblaskowy trójkąt, który musi nosić na ubraniu.

Chodzi oczywiście o bezpieczeństwo na drodze, ale kryje się za tym coś więcej – otóż helweckie maluchy wracają ze szkoły same.

Od małego uczone są odpowiedzialności i samodzielności – muszą wiedzieć, jaką drogą wrócić samemu do domu i jak bezpiecznie zachować się na ulicy. Wiedzą też o tym szwajcarscy kierowcy.

Tak, tak – noga z gazu nie tylko w okolicy szkoły, lecz w pobliżu każdego maszerującego chodnikiem odblaskowego trójkącika. Tak na wszelki wypadek.P1040265

Szwajcarskie dzieci spędzają jeden albo dwa dni w tygodniu z mamą albo tatą.

Z jednej strony wymusza to trochę szkolno-przedszkolny system, gdzie np. w środę dzieci kończą naukę o 11.30.

Z drugiej – na porządku dziennym jest, że po urodzeniu dzieci rodzice przechodzą na system pracy trzy- lub czterodniowy.

Nie oszukujmy się, nie ma tu absolutnie równouprawnienia. To głównie mamuśki rezygnują z pracy na rzecz dzieci. Szwajcaria to jednak nadal bardzo konserwatywny kraj.

Zdarzają się oczywiście młode mamy pracujące na cały etat, zdarzają się też oczywiście tatusiowie, którzy całymi dniami przesiadują z przychówkiem na placach zabaw. Nie zmienia to jednak faktu, że praca „gospodyni domowej” czyli swojskiej kury jest tu traktowana na równi z tą wykonywaną w biurze, a zawodowy szklany sufit wisi nad kobiecymi głowami o wiele niżej, niż nad męskimi. Kto chce się zagłębić w kobiety i ich stosunek (do pracy) w Szwajcarii – polecam artykuł z zaprzyjaźnionego bloga Szwajcarskie Bla Bli Blu.

Szwajcarskie dzieci mówią wieloma językami

Jeżeli jesteś dzieckiem urodzonym w Polsce, to z dużym prawdopodobieństwem niezrozumienie wrzasków mamy, żebyś wreszcie posprzątał swój pokój i zgasił komputer nie bierze się z brudnych uszu lub też problemów ze słuchem, lecz z czystego lenistwa.

W końcu, jak cię będzie wołała na szarlotkę, to przecież usłyszysz. I zrozumiesz, bo co tu do rozumienia. Szarlotka to szarlotka, a bałagan to bałagan.

Jeżeli jesteś dzieckiem urodzonym w Szwajcarii, to szybciej zrozumiesz, że nie rozumiesz, co do Ciebie mówią, niż zrozumiesz, że to do Ciebie właśnie mówią.

Jakby było mało, że Szwajcaria to prawdziwy tygiel językowy i helweckie dzieci MUSZĄ – no MUSZĄ, nie ma innej opcji – nauczyć się przynajmniej 2 języków, to jeszcze od dobrych paru lat sytuację utrudnia (urozmaica?) ilość cudzoziemców nałogowo tu przyjeżdżających i nałogowo się rozmnażających.

Teraz to już nie tylko niemiecko-francusko-włosko szwajcarski, ale i cała gama języków europejskich, azjatyckich i afrykańskich otacza i osacza małe głowy w szkole i na podwórku.

Wydawałoby się – proste, dzieci chłoną język jak gąbka, wszystkiego się nauczą.

Ale tu jednak pies lingwistyczny głębiej pochowany.

Bo się okazuje, że dzieci imigrantów, które w domu tylko po swojemu, nagle mają problem w szkole z lokalnym niemieckim/francuskim i trzeba im organizować specjalne lekcje.

Albo odwrotnie – z ziomalami z podwórka wspólny język szybko złapały, ale w swoim ojczystym już nie chcą mówić. I nie rozumieją na przykład… mamy, wołającej na obiad. Z głodu co prawda pewnie nie padną, ale – co gorsza – taka mama też nie rozumie swoich własnych dzieci, szwargocących z kumplami i nauczycielami.

Mi się raz zdarzyło nie zrozumieć własnego ojca. Jak byłam dzieckiem pojechaliśmy na regionalną imprezę w rodzinne tatowe strony i okazało się, że mój tata jest kosmitą, bo mówi po „kurpsiowsku”. A ja ani w ząb. Czapki z głów, kto rozumie Kurpiów i Kaszubów.

Wszystkiego najlepszego, Tygrysku!

Różnic między dziećmi polskimi a szwajcarskimi jest pewnie cały worek, a ja jako multi-kulti mama z pewnością będę je na bieżąco odkrywać i Wam opisywać.

Tymczasem dzisiejszy wpis powstał ze szczególnej okazji, jaką są drugie urodziny mojego pierworodnego Szwajcaro-Polaka. Mówiącego jak na razie po polsku, włosku i berneńsku – ale z kurpsiowską krwią.

Wszystkiego najlepszego Tygrysku!

Kto czuje niedosyt, może czytać dalej. O, proszę bardzo:
O tym, jak w Szwajcarii gadać, żeby się dogadać, można poczytać tu: KLIK
A o tym, jak się wyrabia lokalne sery, o tu : KLIK

3 odpowiedzi na “Czym się różnią polskie dzieci od szwajcarskich?”

Leave a Reply