Podobno Putin zaginał. Taki nius sparaliżował pół świata na wiosnę. Nie było go w mediach przez jakiś czas, narobił bałaganu na Krymie a potem jak kamień w wodę. Pojawiały się pseudoinformacje o pseudospotkaniach, w Polsce spanikowane media zastanawiały się, czy teraz już będzie prezydentem fantomem jak Fidel Castro lub jeden z miłościwie panujących koreańskich Kimów.
Szwajcarzy pierwsi odkryli, co w trawie piszczy. Podobno siedział w Helwecji wypatrując potomka między nogami swojej młodej nieoficjalnej kochanki. Coś musi być w szwajcarskich szpitalach, że przyciągają przyszłe matki wizją czekoladowego porodu. Jak dorodny szpieg postanowiłam się o tym przekonać na własną rękę. Dla niepoznaki zaszłam nawet w ciążę i udałam się w pogoń za Putinem w poszukiwaniu porodowego raju. Na wszelki wypadek przygotowania zaczęłam już 7 miesięcy wcześniej, coby moja ciąża była odpowiednio wiarygodna.
Uzbrojona w wiedzę z polskiej szkoły rodzenia i 1001 dobrych rad cioć, kuzynek i koleżanek rodzących w Polsce, co należy przygotować na wielką akcję, dokonałam odpowiednich zakupów już w Polsce, licząc że a nuż w tej Szwajcarii nie wiedzą co jest potrzebne i zostanę na lodzie. Tak więc w wielką podróż emigrancką pojechała ze mną jeszcze większa walizka, a szereg sklepów internetowych pozostał w nieutulonym żalu, że już więcej nie będę zasilać rocznego budżetu kolejnymi zakupami.
W odpowiednim momencie moja wielka walizka czekała już niecierpliwie na spacerek do szpitala i przeżyła szok. Nikt jej nie chciał. Nikt jej nie chciał otwierać. W ogóle nic z niej nie było przydatne, za to dostałam nową listę „wielce potrzebnych rzeczy przy poszukiwaniach Putina” i nijak się ona miała do listy polskiej i moich wielkich polskich zakupów. Żadnych śpiochów? Kaftaników? Kosmetyków? Lekarstw? No nie. W Szwajcarii wielka lista wielce potrzebnych rzeczy skupiała się na aparacie do robienia zdjęć potomkowi i gazetach do czytania. Bo jak wiadomo, na porodówce bywa nudnawo.
Wytrawny szpieg tak łatwo zwieść się nie da. Mimo, że rzędy szafeczek w szwajcarskim szpitalu wypełnione były ciuszkami, pampersami, artykułami higienicznymi i wszystkim, co młodemu człowiekowi na świecie potrzebne, postanowiłam sprawdzić w sprzyjających okolicznościach nocnych, czy to tak na serio. Może tylko atrapy na półkach wystawili? Albo w ciągu dnia zwodzą nieświadome mamy, że nic jej z domu nie potrzebne, a na noc zamykają na cztery spusty w magazynie ścisłego zarachowania? Chciałam wszystko osobiście sprawdzić nosem szpiega z krainy deszczowców i poległam na całej linii. Moim największym wrogiem okazał się czerwony przycisk. Mały wredny guziczek w zasięgu ręki, którego według zaleceń miałam używać, kiedykolwiek jest mi coś potrzebne. Nie mogłam tak po prostu wstać i sobie coś przynieść, bo pod drzwiami na pozycjach startowych był wiecznie uśmiechnięty personel szpitala, czekający tylko, aż czerwony guziczek zabrzęczy i kto pierwszy, ten lepszy, będzie mógł przybiec i spełnić moje życzenie. Całkowita porażka profesjonalnego detektywa. No jak ja miałam tego Putina szukać, nie ruszając się z łóżka?
Wielce rozczarowana takim rozwojem sytuacji postanowiłam utopić smutki zajadając się gotowaną marchewką i piersią kurczaka. Jak wiadomo, matki ssane to gatunek zagrożony smakiem, lista produktów zakazanych żywieniowo jest tak długa, że wykułam się jej na pamięć już wiele miesięcy wcześniej. I znowu mi Helweci zrobili na złość. Rosołku brak. Na stół wjechała deska serów pleśniowych z truskawkami i suflet czekoladowy, na dodatek obłożony pomarańczami i cytrynami (o mój Boże, cytrynka!!!) do dekoracji. Żeby mnie jeszcze bardziej pogrążyć, następnego dnia dostałam krwisty stek, sałatkę z krewetkami i tiramisu. Wszystko podawały panie o aparycji stewardess, z obowiązkową apaszką na szyi. Chyba żebym miała pełen odlot. I znowu ten czerwony brzęczący guziczek. Tym razem na usługach herbatki, kawy i wody, żeby mi przypadkiem do głowy nie przyszło chodzić i szukać czegoś do picia w kiosku szpitalnym. A fe.
W końcu okazało się, że potomek Putina wykluwał się w Ticino, południowo-słonecznym kantonie, ja natomiast skupiłam się na poszukiwaniach na porodówce w Bernie. Tym o to sposobem moja misja szpiegowska zakończyła się całkowitym fiaskiem, a Szwajcaria wzbogaciła się o nowego, polsko-helweckiego obywatela.
[blog_subscription_form]
Jak ja urodziłam to drugiego dnia położna mi powiedziała, że mam iść do dyżurki jak coś chcę, bo guziki są dla tych co same nie mogą wstać i chodzić …
Och, jak przykro:( w Szwajcarii tak bylo? A ja myślałam, ze tu wszędzie taki wypas.
widząc takie wspaniałości na talerzu młodej, dopiero co rodzącej mamy, od razu wiadomo, dlaczego dziecko ciągle płacze, jest niespokojne i spać po nocach nie chce. Ale dzięki temu przynajmniej przemysł medyczny nie padnie, bo za chwilę będą jakieś alergie, uczulenia, bóle brzucha itp… no, a poza tym, co by robił przemysł odżywek dla niemowlaków, wraz ze sztucznym mlekiem, gdyby mamy odpowiednio się odżywiały?
Są dwie szkoły: Jedna mówi że karmiąc piersią nie należy jeść nic alergizującego, ubranka trzeba prasować, smoczek po każdym upadku na ziemię wyparzać, nie podawać dzieciom glutenu i laktozy. Druga mówi coś dokładnie odwrotnego: Powinno się jeść wszystko, żeby nie odgraniczać dzieci od alergenów, nie wychowywać zbyt sterylnie, bo to właśnie powoduje alergie. Mam wrażenie, że w Szwajcarii dominuje szkoła druga, a w Polsce jest nadal popularna szkoła pierwsza.