Berno nadmuchane balonami. Najsłynniejszy wyścig powietrznych bestii Gordon Bennett 2018

W Szwajcarii odbywa się właśnie najsłynniejszy na świecie, międzynarodowy konkurs baloniarski im. Gordona Bennetta. Najsłynniejszy, ale….tak jakby mało o nim wiadomo. Szkoda, bo podobnie, jak w latach poprzednich, również w tym roku startują ekipy z Polski.

Jesteście gotowi na odkrycie fascynującej historii asów przestworzy?

Ale o co właściwie come on?

Wyścig balonów Gordona Bennetta to najstarszy i najbardziej prestiżowy konkurs balonów na świecie. Polega on z grubsza – a właściwie tylko i wyłącznie – na tym, żeby dolecieć jak najdalej. Nie – jak najszybciej, ale właśnie jak najdalej.
Zależy to oczywiście od prądów powietrza, pogody i umiejętności samych pilotów. W sumie ciężko powiedzieć, jaka jest recepta na wygraną. Nawet najwięksi mistrzowie i wygrani poprzednich edycji już polegli.
Ale o tym trochę później.

Konkurs Gordona Bennetta jest nazwany jego imieniem, bo….

Czytaj dalej „Berno nadmuchane balonami. Najsłynniejszy wyścig powietrznych bestii Gordon Bennett 2018”

Boskie orzeźwienie i płynne doświadczenie. O tym, jak postanowiłam przetestować szwajcarskie BIO

Postanowiłam przez tydzień być szwajcarska z krwi i kości. No, może z żołądka i jelit (ale romantycznie…).

Postanowiłam więc przetestować na sobie skuteczność super-hiper-bio-bezcukru-bezsoli-bezkonserwantów-wegetariańsko-wegańskich naturalnych soków Biotta, które są jednym z symboli Szwajcarii.

Bo oczywiście, żeby być w pełni szwajcarskie, to muszą być bio, super i hiper. Produkowane z lokalnych warzyw i owoców (no przecież, to postawa tutejszego rolnictwa), mało tego – zbierane są tylko sezonowo, czyli każda owoca lub warzywa wjeżdża na taśmę produkcyjną tylko przez kilka tygodni w roku.

Co myślą Szwajcarzy o swoim rolnictwie? Dlaczego wolą zapłacić więcej za lokalny produkt, niż kupić coś taniej z importu? Przeczytaj  Wsi spokojna, wsi wesoła, ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, co mieszka w Szwajcarii

Po głębszym zapoznaniu się z rysunkami na butelkach dochodzę do wniosku, że jednak kiwi i banany może nie są takie lokalne.

Soki Biotta produkowane są w pewnym pólnocno-wschodniohelweckim miasteczku Tägerwillen i oprócz klasycznych soków ze wszystkiego, co wpadnie w ręce, oferują też tygodniowe zestawy specjalne – dla tych, co postanowili oczyścić organizm przy pomocy właśnie ich soków. Przekładając z polskiego na polskie – przez tydzień człowieku jesteś głodny jak pieruńskie stworzenie, bo nie jesz, tylko pijesz. Soki. Czytaj dalej „Boskie orzeźwienie i płynne doświadczenie. O tym, jak postanowiłam przetestować szwajcarskie BIO”

O psie, co wkroczył na wyżyny sztuki

Taka sytuacja: Wściekła na cały świat rzucasz wszystkimi możliwymi talerzami o podłogę, przeklinając, że masz ich w szafce tak mało, bo frustracja nie ustępuje. Potem idą na ścięcie kubki, półmiski, wiszące na ścianie pamiątkowe talerze z egzotycznych podróży, patera po cioci Basi i kamionkowy dzban na ogórki kiszone.
Ufff. Już? To zostaje tylko problem, co z tym całym bajzlem teraz zrobić. Czytaj dalej „O psie, co wkroczył na wyżyny sztuki”

Best of the best. Top 13 rekordów Szwajcarii

 

  1. Najbardziej zakręcony naród na punkcie kolei.

Powiedzieć, że koleje szwajcarskie są punktualne, to banał. Są tak punktualne, jak słynne szwajcarskie zegarki. Na świecie gonią się chyba tylko z Japonią. Dotyczy to nie tylko pociągów dalekobieżnych, ale też regionalnych i międzynarodowych – a zważywszy, że Szwajcaria sąsiaduje z Włochami, to nie jest to proste. Podstawowe pytanie, które zadaje sobie nowoprzybylec lub tylko chwilowoprzejezdny przez Szwajcarię, brzmi: „zdążę?” . Bo połączenia między kolejnymi przesiadkami mają zazwyczaj tylko kilkuminutowe przerwy, a każdy logiczny człowiek zakłada, że przecież pociąg ZAWSZE się spóźnia. I tu się ujawnia typowa szwajcarska precyzja: rozkład lokalnych i dalekobieżnych jest tak ze sobą skorelowany, żeby zawsze zdążyć. Co nie zmienia faktu, że jednak Szwajcarzy sami w swoją perfekcyjność wątpią i właśnie planują wprowadzenie zwrotu opłat dla pasażerów za spóźnienia sięgające powyżej godziny.
p1030037-w1024

2. Najgęstsza sieć kolejowa w Europie

To oczywista oczywistość punktu powyżej, nie da się mieć idealnych połączeń kolejowych, bez odpowiednio rozbudowanej sieci. Co ciekawe, jeszcze 150 lat temu Szwajcaria miała….najmniej rozbudowaną sieć kolejową w Europie. Wręcz biała plama na kolejowej mapie: Niemcy, Austria, Włochy – hulaj dusza po stolicach i kurortach, a w Szwajcarii jedna wielka dziura z małym, 30 km przecinkiem między Zurychem a Baden. Wyobrażacie sobie? JEDNA linia kolejowa, śmiech na sali.  Cały swój kolejowy rozwój Helweci zawdzięczają jednemu człowiekowi, Alfredowi Escherowi. Nawet ministrem transportu nie był, tylko miał dziką myśl doprowadzić do industrializacji i bogactwa kraju. Jak już zaczął, to tak się rozpędził, że porozrzucał te linie kolejowe na prawo i na lewo, a często też w górę i w dół. Tak przy okazji budowy gęstej sieci dróg żelaznych założył też Politechnikę w Zurychu (istniejącą do dziś, pierwszą techniczną uczelnię wyższą w Szwajcarii), pierwszy bank Credit Suisse oraz pierwsze towarzystwo ubezpieczeniowe, SwissLife. To dzięki niemu Szwajcaria kojarzy nam się dziś z tym, z czym się kojarzy: kolej+banki+ubezpieczenia. Można? Można. Tylko trzeba być szaleńcem z dyplomem inżyniera
p1030010-w1024

3. Najdłuższy tunel na świecie

Jak już mieć szalone wizje, to na całego. Escher zrealizował jeszcze jedno swoje wielkie marzenie, a mianowicie połączył północ i południe Szwajcarii (a tym samym Europy) tunelem kolejowym pod szczytem Św. Gotarda. Swego czasu zresztą był to najdłuższy, 15 km tunel kolejowy na świecie. Oczywiście, dzisiaj taki tunel to pikuś, dlatego też Szwajcarzy zbudowali nowy i dziś ponownie mogą się pochwalić najdłuższą dziurą w ziemi na świecie. Otwarty w czerwcu tego roku nowy tunel Św. Gotarda liczy sobie 57 km, a poczytać o nim można o tu: KLIK

4. Najwięcej czasu spędzonego na podróży pociągami

Bracia Japończycy są co prawda narodem, który odbywa najwięcej podróży kolejowych rocznie, za to Szwajcarzy pokonują statystycznie najdłuższy dystans, bo 2277 km.  Nie chodzi o to, żeby mieli złe autostrady bądź też drogie winiety. Tak chyba po prostu kochają swoje koleje, a patrząc na poprzednie trzy punkty powyżej nie ma się im co dziwić.
p1070354-w1024

5. Najwyżej położona kolej zębatkowa w Europie

Dla odmiany od kolei, będzie o kolei. Chociaż nie w poziomie, tylko w pionie. Kolej zębatkowa na przełęcz Jungfraujoch jest nie tylko najwyżej w Europie wspinającą się kolejką (3454 m.n.p.m), ale oferuje też największą różnicę poziomów przy gramoleniu się w górę – prawie 3 km. Tego nie mają w ofercie ani Andy, ani Himalaje.  Jakby ktoś nie wiedział, jak wyglądają zęby zębatki, to proszę bardzo:
p1030018-w1024
 

6.Najwięcej czterotysięczników na świecie

Ktoś mógłby się zapytać: a po jakiego grzyba wjeżdżać na te góry kolejkami? Ano chociażby po to, żeby sobie pooglądać panoramę największej ilości czterotysięcznych szczytów. Nie ma co gadać, tylko podziwiać:

This slideshow requires JavaScript.

7. Najwięcej na świecie pochłanianej czekolady

Jak można łatwo obrazić Szwajcara? Powiedzieć, że najlepsze czekolada na świecie to ta belgijska…. Szwajcaria słynie oczywiście z czekolady, i to nie tylko tej od komercyjnych fioletowych krów (KLIK), ale przede wszystkim tej ręcznie wyrabianej zgodnie z kilkusetletnią tradycją. A jak się ma takie niebo w gębie jak Toblerone (KLIK), Cailler czy Lindt, to nie dziwne, że pochłania się jej prawie 9 kg rocznie – co stawia Szwajcarów w światowej czołówce pospolitych zjadaczy czarnego złota. I jeszcze pytanie za 100 punktów: kto wymyślił czekoladę mleczną w tabliczce? No kto? (KLIK).

This slideshow requires JavaScript.

8. Najdłuższa średnia wieku w Europie

Nie wiem, jak to się ma do ilości zjadanej czekolady, ale Szwajcarzy to najdłużej żyjący w Europie naród. To pewnie dlatego ma też największą (moim zdaniem) ilość dziarskich babć i dziadków na kilometr kwadratowy (KLIK)

9. Najmniejsze muzeum na świecie

Jest otwarte 24 godziny na dobę i ma tylko jeden eksponat. Żeby go obejrzeć, wystarczy spojrzeć przez szybę. To tak dla znudzonych narciarskimi akrobacjami w St. Moritz

10. Najszczęśliwszy naród na świecie

Podobno potwierdzają to jakieś statystyki, albo raporty, ale nie chciało mi się szukać, jakie.  Coś w tym jednak musi być, zważywszy, że na poziom zadowolenia wpływają takie czynniki jak: środowisko naturalne (a że Alpy są ładne to nikt nie zaprzeczy. I w ogóle tak sielsko i czysto dookoła); poziom życia (z własnego doświadczenia mogę potwierdzić, że da się żyć. Całkiem poziomo); poziom opieki zdrowotnej (patriotycznie powiem, że jest taki sam, jak w Polsce. Dobra, ściemniam, jest o wiele lepszy, tylko taki nietaniutki); warunki do wychowywania dzieci (ja nie narzekam, można się przekonać: KLIK); stabilizacja polityczna i gospodarcza (ogólnie rzecz biorąc to strasznie nudnoprzewidywalny kraj, chyba że się frank zbiesi: KLIK); poziom spełnienia marzeń versus oczekiwania (z racji tego, że Szwajcarzy lubią być przezornie przeciętni, nie oczekują więcej, niż mogą dostać, to i rozczarowanie mniejsze. Ogólnie wychodzi im to na dodatni poziom zadowolenia).

11. Najwięcej psychiatrów przypadających na 1 mieszkańca

To chyba z tego szczęścia…Albo z dobrych warunków pracy i płacy lekarzy. Albo z niedostępności Szwajcarów vel – jak kto woli – skromności. Podobno Szwajcarzy nie chcą nikomu przeszkadzać, stąd siadają zawsze w rogu, gdzie jeszcze nie ma nikogo, sami się pierwsi nie odezwą i przypadkiem nie oferują też pomocy, co by się nikt nie obraził, że się pierwsi odzywają (strasznie to zakręcone). A ponieważ są do cna uczciwi i regulatorowi – to przyjaciołom przecież nie będą zawracać głowy swoją sielsko-alpejską depresją. I to w dodatku za darmochę. Lepiej pogadać z człowiekiem, któremu się za to całkiem słonawo zapłaci.

12. Najbardziej demokratyczna demokracja na świecie

Gdyby mogli, zbieraliby się dwa razy w roku na wielkim placu w Zurychu albo Bernie i przez podniesienie ręki bądź tupnięcie nogą głosowali na wszystko, na co da się głosować. Ale ponieważ rzeczywistość zmusiła ich do pójścia z duchem czasu, to teraz głosują sobie w referendach, dwa razy do roku, pisemnie albo osobiście. Tak, tak, można wysłać swój głos pocztą, bo formularze dostaje się zawsze do domu na długo przed referendum. Co więcej – tematy do referendum zgłaszają zazwyczaj sami pospolicie-ludkowi Szwajcarzy. Partie polityczne oczywiście coś tam sobie gadają, jednych przekonują, a innym odradzają, ale o sprawach mniej lub bardziej ważnych Helweci decydują zawsze sami. Są przy tym tak obowiązkowi, że frekwencja rzadko spada poniżej 50%. Jednocześnie tak podzieleni w swojej jednomyślności, że wynik 55% kontra 45% jest uznawany za miażdżące zwycięstwo.
p1020305-w1024

13. Najmniejsza gmina, która sama ustala sobie podatki

Z tej demokratycznej demokratyczności wynika również fakt, że o własnych podatkach Szwajcarzy też sami decydują. A najmniejsza gmina w Szwajcarii liczy sobie zaledwie 12 osób i jest malutką mieściną Corippo w górskim Ticino. Tak mi się podoba, że już kiedyś o niej pisałam(KLIK). I pewnie jeszcze kiedyś napiszę.
P1040477
 
 

Barry, Beethoven a może Bernard? Pieskie życie w szwajcarskich górach

Dawno mnie ostatnio nie było na blogu, więc postanowiłam być kreatywna. A co tam, nie ma, że wpadnę raz na miesiąc, post odfajkowany do przeczytania i tyle mnie było. Trzeba trochę pogłówkować. To proszę bardzo, dzisiaj zagadka:
Co łączy Barry White’a

i Beethovena?

No, może nie tego Beethovena, w końcu Szwajcaria nawet w Unii Europejskiej nie jest, to co ja tu z Odą do radości wyjeżdżam. Nie, o tego Beethovena chodzi:
Czytaj dalej „Barry, Beethoven a może Bernard? Pieskie życie w szwajcarskich górach”

Co by świat zrobił bez Szwajcarów?

Bez Polaków – wiadomo. Samochodów by nie było. No, może by były, ale napędzane wołami lub osłami, gdyby imć pan Łukasiewicz nie odkrył nafty vel ropy. A nawet, gdyby kto inny odkrył, to i tak w deszczową pogodę mogliby sobie automobiliści co najwyżej szybki w okularach przecierać palcem, gdyby nie epokowe odkrycie Józefa Hofmanna, znane dziś pod swojską nazwą wycieraczki do szyb. Jeszcze żeby mu tak świat nie skakał zza tych  wyczyszczonych szyb, wynalazł też resory samochodowe i spinacz do papieru. Może mapy gubił po drodze i chciał czymś je przypiąć.
A Szwajcarzy? Jak wyglądałby świat, gdyby nie było Szwajcarów?

  1. Nie byłoby śniadania

Wcinam co rano patriotyczną owsiankę z owocami i myślę, że taka polska jestem, a tu się okazuje, że ja szwajcarska jestem. Kto by pomyślał, że coś tak oczywistego jak śniadaniowe musli ktoś kiedyś wymyślił wspinając się na szczyty inwencji twórczej. Dosłownie. Szwajcarski lekarz Maximilian Bircher-Benner napchał się raz owsianką podczas alpejskich wędrówek i tak go to olśniło, że postanowił zbudować sanatorium w Zurychu, gdzie serwował pacjentom tak zwane „zdrowe żywienie” w ramach terapii. Serio. Musli było serwowane jako lekarstwo razem z innowacyjną dietą złożoną z warzyw i owoców, a biedny lekarz za swoją eksperymentalną terapię odsądzany był od czci przez dziewiętnastowiecznych chlebo- i mięsożerców. Jak widać, pomysł przetrwał do dziś, dzięki czemu kolejni guru od jedzenia mogą wymyślać innowacyjne diety przekonując nas: Jedzcie płatki owsiane z owocami. Bo są zdrowe. Swoją drogą, podobnie jak lekarstwo zaczynała Coca-cola, ale do zdrowości jej daleko. Co innego dżin z tonikiem. Tonik zawierał chininę, która ratowała europejskich żołnierzy przed malarią w Afryce, a że była gorzka to musieli ją zapijać dżinem. Samo zdrowie.

2. Ludzie musieliby wiecznie uprawiać seks

Jak wiadomo, Szwajcarzy są romantyczni inaczej. Z tego też powodu w 1875 r. pan Cailler wymyślił substytut miłości – mleczną czekoladę. Co oczywiste – jedzenie czekolady i uprawianie miłości mają ten sam wymierny efekt: wzrost poziomu serotoniny, hormonu wywołującego szczęście. Przemysł pornograficzny wtedy jeszcze nie istniał, więc na seksie nie było jak zarabiać. Co innego na czekoladzie. Sprzedawanie gorącym szwajcarskim kochankom przyjemności w kawałkach okazało się niezłym biznesem, więc rodzina Cailler założyła w Broc koło Gruyere najstarszą w Szwajcarii fabrykę czekolady i do dziś serwuje orgazm w gębie. Fabrykę w Broc można trzeba zwiedzić, rozkoszując się przy tym wszystkimi możliwymi odcieniami miłości do czekolady.

This slideshow requires JavaScript.

3. Nie byłoby ryby z grilla

Co ma bujanie balonem w chmurach do ryby z grilla? Ano ma. Do 1910 r. używano folii aluminiowej wyłącznie jako pokrycia latających balonów. Aż to genialny szwajcarski inżynier Robert Victor Neher postanowił opatentować swój wielce wymyślny pomysł nawijania jej na rolki i sprzedawania producentom żywności. Pierwszy pomysł podłapał producent matterhornowych czekoladek w żółtym opakowaniu, Tobler i zatrudnił świstaki do zawijania w aluminiowe papierki (o słynnych czekoladkach Toblerone tu: KLIK). Od tej pory słodkie matterhorny nie rozpuszczały się w dłoni, tylko w ustach. Kolejny był wielki magik, Julius Maggi, który w sreberka pakował kostki rosołowe i zupki instant. I tak oto dzięki zmyślnym panom możemy dziś zjeść rybę z grilla pieczoną w folii aluminiowej.
P1000794-W1024

4. Nie byłoby rozwoju domowych gospodyń w proszku

Skoro już o wielkim Magu mowa, to pierwsze obiadki w proszku stworzone zostały w 1886 r. przez pana Maggi na bazie grochu, fasoli i soczewicy, jako pożywny substytut brakującego na rynku mięsa. Szybko powstała wersja w formie płynnej, po którą dziś sięgają chętnie leniwe gospodynie domowe, doprawiając nam obiady sfabrykowaną chemią spożywczą. Kostki rosołowe i dania instant w proszku też się nieźle zadomowiły na stołach, szkoda tylko, że niewiele dziś mają wspólnego ze zdrowym jedzeniem, jak to było w XIX w. Ciężko uwierzyć, że oprócz propagowania zdrowotności dla swoich pracowników i klientów pan Julius Maggi był również pionierem w zawodowym socjalu: stworzył i opłacał ubezpieczenia zdrowotne, renty pracownicze dla wdów, bonusy dla seniorów i niepełny dzień pracy w soboty. To może zamiast znaku Solidarności od dziś Maggi na sztandarach związków zawodowych?


 
5. Marchewki nie startowałyby w konkursie piękności na gładką skórkę.
Bo miałyby nadal taką chropowatą, zeskrobaną tępym nożem. A ziemniaczki gubiłyby kilogramy podczas obierania, gdyby swoje 70urodziny nie obchodziła właśnie obieraczka do warzyw. Wymyślona przez Węgro-Amerykanina, Alfreda Neweczerzal, zasiada już w panteonie gwiazd sztuki w słynnym Museum of Modern Art w Nowym Jorku, a czym starsza, tym… taka sama. Oparła się wszystkim nowoczesnym dizajnom i rewolucjom kulinarnym i od lat pozostaje w tym samym kształcie. A to się wszystkie szafiarki wkurzą. Stara, bez promocji, a nadal modna. Taka szwajcarska obieraczka.
 

Co ja tutaj robię? #6 Da da da i L.H.O.O.Q

Wczorajsze zadanie polegało na zrobieniu własnej grafiki na nagłówek bloga. A ja zawsze taka niekumata z plastyki byłam. Rysunki na prace domowe robiła za mnie starsza siostra, za to ja jej pisałam wypracowania z polskiego (zadziwiające, prawda? Kto by pomyślał, że umiem pisać…). Kiedyś tata mnie namówił na namalowanie mamy, która to pochwaliła mój rysunek krótkim: Bardzo ładna małpka.
No więc ja i grafika to dwie niepasujące do siebie połówki jabłka. Ale jak już się wzięłam do pracy według instrukcji, to nawet fajnie mi wyszło, nowy nagłówek wstawiony, tylko nie działa, bo się okazuje, że albo będą leciały posty w slideshow, albo nagłówek. Uznałam że panta rhei, wszystko płynie i ruszające się obrazki są lepsze od mojej sowicie wypracowanej pierwszej grafiki. Został więc slideshow.
Tak się napracowałam, że postanowiłam już żadnego więcej postu na ten temat nie pisać. Dzieć zakropkowany na biało lata z ospą po domu (biedroneczki są w kropeczki, u motylka plamek kilka), ja z gilem do pasa, mąż na delegacji (ODPOCZNIJ (sic!!!) sobie kochanie beze mnie). Olewam. Nie piszę. Mam wymówkę. Najwyżej będzie pała z pracy domowej.
cropped-header.jpg
O 22.30 dopadło mnie jednak sumienie kujona. Niby to uniwersytet wirtualny i szóstek nie dają, ale jak się zobowiązałam, to wypada się wywiązać. Nieee, nie wstałam z łóżka, żeby pisać post 😉 Aż tak szurnięta nie jestem. Co innego o 5 rano, kiedy dzieć nie mógł się zdecydować, czy zaciskać rączkę na mojej tchawicy, czy też wkłuwać palec w moje oko. Miałam półtorej godziny na przemyślenia w objęciach małego Konana Barbarzyńcy i uznałam, że jednak wstyd, zwłaszcza że:

  • Grafika taka abstrakcyjna lekko mi wyszła, a:
  • Przyszło mi przebywać w kraju, gdzie narodził się artystyczny duch dadaizmu
  • W tym roku przypada 100 rocznica stworzenia dadaizmu
  • Stworzyli go imigranci, tak jak ja. Co prawda z Niemiec i Rumunii, nie z Polski, ale co tam, Polak-Niemiec/Rumun, dwa bratanki
  • Da da glu glu leży właśnie koło mnie w łóżku
  • Dadaiści posługiwali się absurdem, zabawą, dowcipem. To zupełnie jak ja na blogu

Całe szczęście nie mieszkam w Zurychu, gdzie otworzyli w lutym wystawę „Dadaglobe” w Kunsthaus. Jeden dzień spóźnienia do wybaczenia. Szybko sprawdziłam, czy Agnieszka z Kultura po Szwajcarsku coś napisała na ten temat. Nie napisała, to bardzo dobrze, znaczy że nie tylko ja opóźniona jestem.
Trzeba przyznać, że w 1916 r w Europie mało kwitnąco było, tak jakby coś środek I wojny światowej, czy coś w tym stylu, a Szwajcarzy już wtedy machali swoją białą flagą neutralności, nie dziwota więc, że artystyczne europejskie dusze czym szybciej czmychnęły do Zurychu i zaczęły nawoływać, że do kitu to wszystko, do dupy wręcz. Głupia wojna, feeee, precz z wojną, precz z cywilizacją. Nic już nie będzie, jak mawiał pewien kandydat na prezydenta Polski. Precz ze wszystkim. Precz z wartościami, z formą, ze sztuką. Kuku dada.
Tak właśnie w skrócie wyglądała historia powstania dadaizmu. DA DA, bo tak się dogadują ze sobą dzieci, a nikt nie wie, o co chodzi (ja wiem, bo moje pisklę wyjątkowo wyraźnie mówi da da). DA DA, bo to TAK TAK po rumuńsku i rosyjsku. Ewentualnie DA DA, kiedy Hugo Ball i jego flama Emmy Hennings się nawalili i nie byli w stanie wypluć z siebie logicznego słowa (to już moja interpretacja, w słownikach o tym nie piszą). Fakt faktem, że założyli kabaret Voltaire, gdzie szanowna panna śpiewała romantyczne piosenki „Więc mordujemy, mordujemy każdego dnia”, będąc jednocześnie dilerką narkotyków i prostytutką. Urzekająca artystka. Chcieli ją za to deportować ze Szwajcarii, podobnie jak bełkoczącego poetę rumuńskiego Tristana Tzarę. Tego to akurat wzięli za rewolucjonistę, jak mieszkającego po sąsiedzku Lenina (wiedzieliście, że Lenin mieszkał w Zurychu?).
P1020325
Tak się dadaizm rozpędził w swoim braku zasad i norm, że z jednym wielkim NIE dla wszystkiego powędrował do Paryża, Kolonii i Nowego Jorku. I szybko wyzionął ducha, bo pożarł go jego własny potomek – surrealizm. Uczeń przerósł mistrza. a L.H.O.O.Q? A o tym na samym dole strony.
Natchnięta artystycznym zadęciem  postanowiłam jednak na koniec z okazji braku okazji wstawić swoją grafikę na jeden dzień zamiast slajdów. Jaki to dzień dzisiaj mamy? 17 lutego. Jakaś rocznica może okrągła? Hmmm, no chyba nic. 17 stycznia to przynajmniej wojska radzieckie wkroczyły do Warszawy. Jak byłam w podstawówce, kazali nam robić gazetki ścienne dla wiwatu. To niech będzie, że z okazji nie-upamiętniania 71 rocznicy i 1 miesiąca zajęcia Warszawy przez Rosjan dzisiaj na blogu grafika z nagłówkiem made by me. Jeżeli oczywiście znajdę, jak się ją wstawia. Jak nie, to będzie jutro. Z okazji 71 rocznicy, 1 miesiąca i 1 dnia.

This slideshow requires JavaScript.


Ps. L.H.O.Q.Q to dzieło francuskiego dadaisty z Nowego Jorku, Marcela Duchamp. Domalował wąsy Mona Lizie i podpisał zgrabnymi inicjałami, które czytane w oryginale brzmią: elle a chaud au cul. Ona ma gorący tyłek.
Gdzie można oglądać dadaistów?

  1. Dada Universal, Muzeum Narodowe w Zurychu, 5.2-28.3.2016 To już mało czasu zostało
  2. Dada Original, Narodowa Biblioteka Szwajcarska w Bernie, 7.3-28.5.2016  To u mnie w Bernie
  3. Dadaglobe renstructed. Kunsthaus, Zurych, 5.2-1.5.2016

A tu jeszcze co mądrego napisali w Wyborczej
 
[blog_subscription_form]
Blogging U.

James Bond na szwajcarskich wakacjach

Dolina Verzasca, James Bond

Wakacje James’a Bonda

Taki James Bond to ma fajnie.

Gdzie nie pojedzie, to właściwie jest na wakacjach. Ładne widoki, piękne samochody, szybkie kobiety (samochody też zresztą szybkie).

No, może z wyjątkiem Korei Południowej. Tam go chyba w więzieniu trochę przytapiali (słownik mi sugeruje, że nie ma takiego słowa i powinnam użyć przetapiali lub przytępiali. W sumie to to samo).

Ale, ale, co tam się będziemy przyczepiać do jakiejś Korei.

Generalizując – Oh James ma klawo.

Coś tam co prawda raz na jakiś czas namiesza, gdzieś świat uratuje, ale akcje z bronią w ręku tak się szybko dzieją, że i tak nikt ich nie rozumie. No a po skończonej robocie może już sobie zwiedzać cały świat.

Furkot kół na przełęczy Furka

Szwajcaria jest tak piękna, że ach och, nie dziwota więc, że go do kraju z Alpami raz i drugi zawiało na wakacje.
Przełęcz Furka
Pierwszy raz był tylko przejazdem.

Zafurkotał przez chwilę bardzo bardzo złym ludziom na przełęczy Furka a potem pokiwał Złotym Paluszkiem w Genewie.

I tyle go Goldfinger widział.

Widok, za który można zabić

W głowie mu się pewnie od serpentynek na drodze zakręciło i nieco letnie słoneczko przygrzało, bo od tej pory wskakiwał tu głównie zimą.

Szkoda, że kilka razy incognito, w dodatku tylko na chwilę.

Raz udawał, że Zabójczy Widok ośnieżonych gór to Syberia, nie Szwajcaria, więc szkoda atramentu internetowego na taki View to Kill.

Szpieg co mnie kochał też że niby w Austrii na tych nartkach tak pomykał, a to słodkie St. Motitz było.(tu KLIK, żeby się przekonać jakie słodkie jest St.Moritz).

Czego się nie robi dla Jej Królewskiej Mości

Tęsknota za Szwajcarią zrobiła jednak swoje, bo w końcu został na dłużej.

W służbie Jej Królewskiej Mości zjeździł Szwajcarię wzdłuż i wszerz.

Najpierw w moim stołecznym Bernie postanowił dołożyć swoją cegiełkę do nowobudowanego dworca kolejowego. Zwiedził kościół Munster i ten drugi kościół, co stoi koło dworca i nie wiem, jak się nazywa, bo od kiedy jestem w Bernie był opakowany w torebkę foliową i nic nie było widać.

Pochodził po starym mieście, pomachał misiom i pojechał w góry na narty.

W Lauterbrunnen nie bawił się jakoś specjalnie, pewnie nie trafił na sezon zawodów w slalomie gigancie, więc szybko przeniósł się kolejką na Schiltorn.

A tam to się działo.

Jak na prawdziwego Brytyjczyka przystało, wystąpił z klasą w szkockiej spódniczce w gronie napalonych dam, lecz nie dane mu było długo wypoczywać w restauracji z widokiem 360 st, bo znowu go bardzo bardzo źli ludzie dopadli.

Musiał zwiewać na łeb, na szyję, szusując w dół po stromych alpejskich stokach, a na koniec biedną Piz Glorię wysadził w powietrze.

Nie taki James straszny, jak go malują. Cudownym zbiegiem okoliczności Piz Gloria stoi dziś nadal i teraz Bond zwabia chętnych turystów, żeby im pokazać, jaki to on dzielny był. Całą historię można tu zobaczyć – gdzie był, co robił, nawet bardzo, bardzo źli ludzie są chętni do wspominek, jak to im za Jamesem ganiać przyszło (KLIK).

To już kolejny po Einsteinie, co wie, jak się dobrze zarabia na marketingu turystycznym (KLIK).

Na koniec zrobił to, co Bond umie najlepiej, czyli spalił trochę gumy na krętych górskich dróżkach Gryzonii (to tam, gdzie się księżniczki gryzły KLIK) i zniknął ze Szwajcarii na następne parędziesiąt lat.

Najsłynniejszy skok w historii kina

Wrócił już w nowym tysiącleciu – i to jak! Nie samochodem, nie na spadochronie, nawet nie w łodzi podwodnej. Znowu na złoto, tym razem łypiąc Goldeneye skoczył na bungee w dolinie Verzasca.
Tama w dolinie Verzasca, skok Jamesa Bonda w Goldeneye

Znowu niestety się nie przyznał, że tym Złotym Okiem to w Szwajcarii mrugał, bo piękna tama wodna w Ticino udawała kompleks wojskowy w Rosji. Tym bardziej szkoda, że skok James’a jest uznawany za jeden z najlepszych wyczynów kaskaderskich w filmowym świecie.

Kto chce poczuć się jak słynny wstrząśnięty, nie zmieszany, może za jedyne 250 FR skoczyć z tamy w ślad za Bondem.

Tama Verzasca, skok Jamesa Bonda w GoldeneyeSkoki na bungee jak Goldeneye James Bond

Czy to już koniec 007 w Szwajcarii?

Plotka głosi, że ostatnio James chciał zabrać ze sobą na wakacje Spectrę, ale się Szwajcaria już obraziła, chyba ze te wcześniejsze incognita. I nie chciała James’a.

Postanowiła innych celebrytów u siebie gościć i więcej na nich zarabiać, bo z Bondem to tylko problemy były.

A taki hinduski operator mydlany to bez gadania frankami przed nosem zamacha i jeszcze innych mydlanych zachęci, żeby się w Szwajcarii śpiewnie romantyzowali.
Zermatt (30)

Niepokorna dusza Albercika czyli co w Bernie atomowo w trawie piszczy

Co trzeba zrobić żeby dostać w Bernie własne muzeum z poddaszem i biletem wstępu za 18 franków? Dostać propozycję zostania prezydentem Izraela, zrobić sobie sweetfocie z Marią Curie- Skłodowską i pokazać język u Andy Wharhala. Trzeba mieć bujną czuprynę. Nie, to za mało. Trzeba znudzić się szkołą na tyle, żeby starać się o przyjęcie na Politechnikę bez zdanej matury i oblać egzaminy wstępne. O, to już coś. Potem można się przenieść do innej szkoły, gdzie nie są tak wymagający, dostać jednak papierek maturalny i zdać na studia na szóstkach. A potem kilka razy składać podanie o pracę nauczyciela akademickiego na kilku różnych uniwersytetach i być kilka razy z rzędu odrzuconym. Potem ewentualnie można zostać nauczycielem i prowadzić zajęcia dla 3 osób, bo więcej nikt nie jest zainteresowany.
WP_20150306_003Potem klepać biedę i wynajmować w Bernie jednopokojowe mieszkanko na drugim piętrze z bardzo krętymi schodami, na którym to mieszkanku można następnie zarabiać 6fr za obserwowanie jak nachalni turyści z trudem się wspinają, a potem spadają z tych schodków, chcąc zobaczyć jak ta nasza bieda się klepała.

Bern (27)

A potem to już wystarczy opublikować proste równanie matematyczne E=mc2 i dostać Nobla. To taki krótki przewodnik na życie przećwiczony w praktyce przez Alberta Einsteina. Jemu się udało, to nam nie? Polak potrafi. Założę się, że przynajmniej kilka faktów z życia Alberta będzie dla was zaskoczeniem, ale jak ktoś chce być wielki, to musi narozrabiać.
Fakt nr 1: Otóż niegrzeczny Albercik zbałamucił jedyną koleżankę ze studiów i – jak to się drzewiej mówiło – WP_20150306_001zbrzuchacił przed ślubem. Zakochana niedoszła fizyczka Mileva wróciła na rodzinne łono Serbii, gdzie urodziła potomka, ale niestety nie cieszyła się długo macierzyństwem. Einstein nigdy nie widział swojej pierworodnej córki, co nie przeszkodziło mu ożenić się z romansującą cudzoziemką już rok później i płodzić kolejne dzieci jak Bóg przykazał. Niedoszła fizyczka podzieliła los wielu ówczesnych szwajcarskich kobiet i została naukowcem od prania w balii i gotowania zupy selerowej. Najwyraźniej rola kury domowej i ganianie po Europie za Albercikiem, który ganiał za dobrą posadą przestała ją zadowalać, bo małżeństwo skończyło się rozwodem.
Niepocieszony Einstein szybko się pocieszył, z tym że nie mógł się zdecydować między jurną dwudziestolatką a jej matką. Ostatecznie wygrała wersja „im wino starsze, tym lepsze” i Albercik ożenił się po raz drugi, ze swoją kuzynką, Elsą.
Fakt nr 2: Albercik był z pochodzenia Żydem i chociaż bardzo do tego nie przywiązywał wagi, to nastroje społeczne w Europie lat dwudziestych dały mu się we znaki. Zrezygnował z obywatelstwa niemieckiego i przyjął szwajcarskie, a gdy do władzy doszedł Hitler, Einstein dumnie oświadczył, że jego noga na weimarskiej ziemi już nigdy nie stanie. Słowa dotrzymał, na bujających się nogach odpłynął do Ameryki, gdzie wiódł żywot starzejącego się emigranta. Przez ten czas aktywnie wspierał starania Żydów o założenie państwa Izrael, przez co złożono mu propozycję – jak się okazało, do odrzucenia- zostania prezydentem świeżego państwa. Może to i szkoda, że jej nie przyjął, być może jako szef doradziłby Goldzie Meir bardziej twarzową fryzurę, bo urodziwa to pani premier Izraela nie była.
Einstein Maria
Fakt nr 3: Albercik przyjaźnił się z Marysią. Spędzali razem wakacje z dziećmi i robili wspólne fotki na konferencjach naukowych. Marysia była oczywiście fajniejsza niż Albert, bo miała już dwa nazwiska (Curie – Skłodowska), dwa Noble i była jedyną kobietą w męskim naukowym światku. Na pewno nauczyła lepić Einsteina pierogi z polonu.
Time Einstein
Fakt nr 4: Einstein mógł być Snowdenem swoich czasów. Amerykanie bardziej niż bomby atomowej bali się, że coś wypapla i odsunęli go od prac nad nowym wynalazkiem. Co nie przeszkodziło ówczesnej prasie zlinczować go publicznie za odpalenie bomb w Hiroszimie i Nagasaki. Ironia losu, bo Albert akurat był zagorzałym pacyfistą i tym eksperymentom mocno się sprzeciwiał. No cóż, za sławę się płaci, a poczytny temacik zawsze znajdzie sobie kozła ofiarnego do obsmarowania w prasie.
monachium 2
Fakt nr 5. Ha!I tu was mam. Kto wiedział, że święto piwoszy, Oktoberfest w Monachium zawdzięczamy Einsteinowi? Nie Albercikowi, co prawda, tylko jego ojcu i wujowi, którzy przy pomocy założonej przez siebie spółki elektrycznej rozświetlili pierwszy lokalny bazarek dla birromanów, znany dziś pod wdzięczna nazwą Oktoberfest. Tak wiec panowie – w najbliższym październiku wznosimy piwny toast za seniorów Einsteinów.
Fakt nr 6: Nadejszła wiekopomna chwila i 18 kwietnia 2015 przypadła dokładnie 60 rocznica, gdy Albert udał się na łono Abrahama. Z tej okrągłej rocznicy (a my Polacy lubimy świętować okrągłe rocznice wielce smutnych wydarzeń) przedstawiłam krótki przewodnik, jak swoim życiorysem dać zarobić na turystach stolicy pewnego helweckiego państwa.
Dla leniwych link do Muzeum Einsteina w Bernie

Dziarski dziadek a la Suisse

dziarski dziadek
Dziarski dziadek w tunelu aerodynamicznym Flyspot. Zdjęcie pochodzi z profilu DD na facebooku.

Dziarskiego dziadka uwielbiam pasjami. Antoni Huczyński to taki człowiek, którego nie da się nie kochać. Po dziewięćdziesiątce jest w lepszej formie niż większość małolatów, napisał książkę „Mój sposób na długowieczność”, ma swój profil na facebooku, swój kanał na Youtube z nagranymi ćwiczeniami w Lesie Kabackim, jest gościem telewizyjnych śniadaniówek i ostatnio tematem artykułu w Men’s Health.No prawdziwy drwal*. A co najważniejsze – dziarski dziadek jest prawdziwym dziadkiem mojej koleżanki z liceum, Magdy! To prawie jakby był moim własnym dziadkiem, pokrewieństwo niezaprzeczalne. Z Magdą co prawda nie widzimy się za często od kiedy skonczyłyśmy liceum 19 lat temu, ale ostatnio spotkałyśmy się na rowerach w leśnym barze w Radości – geny robią swoje. Rower, las, ta sama dzielnica = MÓJ DZIARSKI DZIADEK.

P1030378
Szwajcarska Dziarska Babcia. Poznać można po szmince, bo tak to się nie róźni od przeciętnych dziarskich diadków

W Szwajcarii żadnego dziadka nie mam, ale mogłabym któregoś zaadoptować, bo wybór dziarskich dziadków i babć jest duży. Pierwszy raz wrażenie zrobiła na mnie trójka emerytów w obcisłych strojach kolarskich i na rowerach górskich na szczycie przełęczy Furka (2436mnpm).

Jak oni tam wjechali? Nasz samochód 4na4-turbo-doładowanie-bajer-na-bajerze ledwo dawał radę, mnie samo wchodzenie – ba! patrzenie jak inni wchodzą by zmęczyło.Ale w krainie zielonych Alp babcie zamieniają moherowe berety na kaski i podstępnie robią na drutach kompleksy dla trzydziestolatek z Polski.

Potem się okazało, że widziana przeze mnie trójca to nie był odosobniony przypadek. W Szwajcarii seniorzy na prawdę są w o wiele lepszej kondycji niż w Polsce. Uprawiają sport nie z okazji majówki czy dorocznego święta stoku narciarskiego, ale na codzień. Rowerki, spacerki, biegówki, narty. A u nas wiadomo – taki mamy klimat. ZUSy, kolejki do lekarzy, roczne oczekiwania na sanatorium wymieszone w sosie z 24h Matką Polką, kanapozą- telewizozą i ja-nie-mam-czasu-dbać-o-siebie ja-mam-dzieci/ja-muszę-zarabiać-na-chleb dają efekty. Mało się w Polsce widzi wysportowanych seniorów. Ale dziarski dziadek też tak mówił. I wziął się za siebie po 70-tce, więc ruszamy dupcie panie i panowie!

Ticino (18)
*drwal= w nowomowie z roku 2014r to przeciwieństwo mężczyzny metroseksulnego.
Dla tych, co właśnie pokochali polskiego Dziarskiego Dziadka: www.dziarskidziadek.pl
I jeszcze: Dziarski Dziadek na Facebooku