Barry, Beethoven a może Bernard? Pieskie życie w szwajcarskich górach

Dawno mnie ostatnio nie było na blogu, więc postanowiłam być kreatywna. A co tam, nie ma, że wpadnę raz na miesiąc, post odfajkowany do przeczytania i tyle mnie było. Trzeba trochę pogłówkować. To proszę bardzo, dzisiaj zagadka:
Co łączy Barry White’a

i Beethovena?

No, może nie tego Beethovena, w końcu Szwajcaria nawet w Unii Europejskiej nie jest, to co ja tu z Odą do radości wyjeżdżam. Nie, o tego Beethovena chodzi:


Ha! Już wiecie?
Czy mam jeszcze zaproponować baryłkę rumu na zachętę? Oczywista oczywistość, że chodzi o najsłynniejszego bernardyna na świecie, psa Barry’ego. Jakby ktoś dalej nie wiedział o co kam an, to o chodzi o takie wielkie psopodobne bydle, co jak się z radości rzuci na ciebie to można wycierać ślinę z twarzy mopem. Ale i tak są piękne. Kto by się nie zakochał w oczach takiego bernardyna.
Dlaczego akurat bernardyn a nie gotardyn? Albo fluelelenyn? A bo pochodzi z przełęczy Św. Bernarda na granicy szwajcarsko-włoskiej,  a nie przełęczy Gotarda, albo innego Fluelena czy Sustena. Wielkiej przełęczy Św. Bernarda, to i pewnie dlatego takie wielkie psy pasterskie wyhodowali. Istnieje legenda, że dawno, dawno temu, jak jeszcze skipassy nie kosztowały 70 Franków za dzień, Szwajcarzy byli GOŚCINNI. Nie na tyle otwarci, żeby od razu każdego obcego pod strzechę wpuszczać, ale zawsze można sobie na przykład wybudować przytulny zakon dla mnichów na szczycie niedostępnych gór. I zapraszać do niego wszystkich, co myśleli, że z nawigacją z XI wieku dadzą radę przeleźć z Włoch do Szwajcarii, ale wylądowali niczym turyści w klapkach na Morskim Oku i ratuj panie, bo ni umnim sami zejść. Tak więc uczynni mnisi z zakonu św. Augustyna po to się z toną drewna i kamieni na przełęcz wdrapywali, żeby potem ze swojego ciepłego i całkiem stylowego schroniska schodzić w dół, i po łąkach i halach szukać zbłąkanych podróżomaniaków i jeszcze ich przy okazji uratować. Jak wiadomo, potrzeba matką wynalazków, i albo im się znudziło samym tak biegać po śniegach, albo buty mieli za zimne, bo od XVII wieku postanowili do spółki włączyć psy. Jako prawdziwi Szwajcarzy wprowadzili konkretny regulamin pracy: Psy idą dwa, jak znajdą zmarźlucha to jeden się kładzie obok i go ogrzewa, a drugi wraca po pana kierownika, żeby go razem ściągnąć pod pierzynę (zmarźlucha, znaczy się).
Co takiego sprawiło, że to właśnie on, Barry, stał się najsłynniejszym psem na świecie? No, nie każdy może być Terminatorem. Ale jak się ma takiego ojca chrzestnego, jak Napoleon, to o sławę celebrycką już łatwiej. A tak się akurat złożyło, że w roku pańskim 1800 mały pan z czapką a la statek przeprawiał się wraz z poboczną armią 40 tysięcy żołnierzy przez Alpy i skorzystał z gościnności skromnych mnichów. Podobno rachunek za napitki i jadło do dzisiaj wisi na zeszyt w rządzie francuskim. Gdzieś tam pod ławą leżał sobie mały kudłaty szczeniak, napatrzył się na Napoleona i warknął: „Ja też będę wielki, a co!” I jak postanowił, tak zrobił. Z racji zawodu miał ograniczone pole do popisu – ciężko było przecież psu dowodzić armią – więc stał się najsłynniejszym psem ratownikiem. Od niechybnej śmierci uratował 40 osób – i to jest akurat fakt, w przeciwieństwie do narosłych wokół niego plotek i legend. Jedna ze słynniejszych jest na przykład taka, że odkopał ze śniegu kilkuletniego chłopca, wrzucił sobie na barana i zaniósł do schroniska. No niestety, bzdura. A nawet pomnik taki już mu zdążyli wystawić w Paryżu. Ach, ci Francuzi….Każdej historii się uczepią, żeby było romantycznie. Jak już raz puścili plotkę w XIX w, tak zostało do dzisiaj, a to tylko taki piękny mit.
To jak przy mitach jesteśmy, to pojawia się najważniejsze pytanie dnia: co z tą baryłką? Bo przecież baryłka jest, wisi, każdy głupi ją widzi. To chyba po to, żeby kogoś w górach upić, a jak wiadomo herbatka z prądem wchodzi łatwiej. Trochę to co prawda na bakier z tym ratowaniem biednych, zmarzniętych dzieci, bo wchodzimy pod artykuł o wychowaniu w rodzinie w trzeźwości. No to jak, była baryłka, czy nie? Ano gucio, nie było. Znowu się marketing XIX w. zapędził, ktoś tam raz machnął pędzlem psa z drewnem pod szyją zamiast koloratki mnicha i tak już zostało. Hulaj dusza, nie ma żadnego selfika ani ichniejszego portretu psa bez baryłki.
Jak już się chce być bohaterem, to najlepiej umrzeć polec na polu chwały, więc Barry’emu też dołożyli łatkę, że zginał poległ śmiercią tragiczną, zadźgany przez jednego ze zmarźluchów, którego próbował uratować. No i znowu mit, a prawda całkiem prozaiczna. Co, jak co, ale opieka medyczna w Szwajcarii jest znana na całym świecie. Nie ma lepszego miejsca, żeby sobie stare gnaty dobrze wygrzać na emeryturze. Psi wiek emerytalny trochę się różni od 67+, więc po 12 latach satysfakcjonującej pracy Barry został odesłany do domu starców w Bernie. Dożywszy jeszcze dwóch kolejnych lat w sielskim towarzystwie berneńskich misiów udał się do krainy wiecznych kości i mięsa, a jego postać stała się legendą. W jaki sposób Szwajcarzy czczą swoich słynnych bohaterów? Wypychają im psią pupę trocinami i stawiają w szklanej gablocie w Muzeum Historii Naturalnej w Bernie. Do niedawna stał jeszcze w holu głównym i można go było pogłaskać po 200 letniej szczecinie, ale od czego mamy marketing turystyczny? Okrągła rocznica to i na Barry’m trzeba zbić komercyjny kapitał: po 200 latach doczekał się stałej wystawy i miejsca za szybką. Już nie można głaskać, zdjęcia też niefajne wychodzą, bo lampa z flasha się odbija, ale wiadomo – miejsce na sarkofagu zobowiązuje.
wp_20160526_004
Jeżeli ktoś myślał, że chirurgię plastyczną i usta na rybkę wymyśliły celebrytki z telewizji, to się mocno zdziwi. Bo Barry też przeszedł lifting odmładzający. Po pierwsze, ten prawdziwy był o wiele mniejszy, niż znane dziś wszystkim z reklam psich karm włochate bydlaki. Jak już go wypchali i postawili na wystawie, to okazało się, że smutny taki jakiś, ze zwieszoną głową i w ogóle do showbiznesu się nie nadaje…. Więc zakonserwowany Barry przeszedł operację plastyczną, doprowadził się widokiem do wymogów dwudziestowiecznych turystów i teraz już dumnie pozuje do zdjęć na ściance. Zresztą inne bernardyny też poszły z duchem czasu, zapuściły zarost, poćwiczyły trochę na siłce i nabrały masy i dzisiaj nie szczerzą już kłów w białym uśmiechu na wysokości 2500 m. Czasy się zmieniły, to i rola też. Po Alpach śmigają elektryczne sanki i helikoptery, a bernardyny można spotkać jedynie w wersji na Barry’ego, czyli wypchane na stoisku z pluszakami.
Dla tych, co Barry’ego chcą odwiedzić osobiście, link do Muzeum Historii Naturalnej w Bernie
Ticino (5)

Jedna odpowiedź do “Barry, Beethoven a może Bernard? Pieskie życie w szwajcarskich górach”

Leave a Reply

%d bloggers like this: