Gdyby mnie nie było w Szwajcarii, to pewnie bym była w Polsce.
Żyłabym sobie nieświadoma cudów i dziwów, jakie mi przyszło w nowej ojczyźnie poznawać, nawet bym za bardzo nie miała za czym tęsknić, no bo by mnie tu nie było. Więc za czym tu tęsknić.
Ale jestem.
Postanowiłam więc zrobić listę rzeczy, do których najczęściej bym wzdychała, gdyby mi przyszło wynieść się z sielsko-alpejskiego raju.
Tak na wszelki wypadek, gdyby w Szwajcarii miała wybuchnąć lokalna wojna atomowa i trzeba by brać nogi za pas, a ze sobą tylko najważniejsze rzeczy. Przynajmniej będzie wiadomo, czego i gdzie szukać – od dzisiaj lista będzie wisieć na lodówce.
Gdybym się wyprowadziła ze Szwajcarii, to brakowałoby mi…
1.Sera
Oczywiście, nie zwykłego i pierwszego lepszego sera – tylko creme de la creme, ptasiego mleczko wśród serów i jajka Faberge wśród nabiału – sera koziego.
Delikatny, puszysty, mięciutki, bez mocnego fetoru prawdziwych szwajcarskich serów – po prostu niebo w gębie. Biel bielsza od bieli i szwajcarska kozistość kozistsza od kozistości. W Polsce nigdy nie udało mi się odnaleźć tego smaku.
Czy wiesz, jak się wyrabia szwajcarskie sery? Przeczytaj koniecznie:Ślimak, ślimak pokaż rogi, dam ci sera na pierogi
2. Supermarketów w niedzielę
A dokładnie rzecz biorąc, zamkniętych supermarketów w niedzielę.
Wiem, wiem, że w Polsce też już są niezakupowe niedziele.
Wiem też, że czasami inaczej się nie da. Nie ma czasu, nie ma lepszego dnia niż niedziela na zakupy – też tak przez wiele lat robiłam, nikogo nie będę osądzać. Trochę mi tutaj zajęło, zanim z uporem maniaka proponowałam w każdą deszczową niedzielę „to może pojedziemy do IKEA?”. Bo IKEA też oczywiście zamknięta w niedzielę.
Powiem teraz coś, co niektórym może się nie mieścić w głowie – MOŻNA SIĘ PRZYZWYCZAIĆ.
Ba! Można to nawet polubić, bo dzięki temu niedziela staje się dla nas dniem bożej rozpusty.
Rozkoszy przeżywanej na łonie natury podczas niezliczonych wypraw pieszych i rowerowych w alpejskie góry i pagórki.
W Szwajcarii spędzanie wolnego czasu na łonie natury to świętość. Pogoda trzeba przyznać trochę bardziej rozpieszcza niż w Polsce, ale nawet deszcze i zawieje niestraszne – Helweci z lubością okupują w weekendy te biedne Alpy.
Oczywiście pozostaje jeden problem: trzeba kurka coś przez cały następny tydzień włożyć do garnka, żeby nie lizać z głodu oblepionych brudem butów.
Ja znalazłam idealne rozwiązanie na robienie zakupów. Ta dam!!! Nie robię zakupów. Ha! Geniusz prostoty zawsze mnie zadziwia.
Trochę mi pomogła sytuacja rodzinna, bo od kiedy pcham przed sobą tandemowy wózek z dwoma pisklęciami, to po prostu siaty już mi się nigdzie nie mieszczą.
Nie ma jak, ni du du.
Co prawda widuję czasami zaradne Szwajcarki, co to i z dwójką dzieci i z koszykiem pełnym zakupów, ale zamykam wtedy szybko oczy i udaję, że nie istnieją. Po co komplikować sobie życie, skoro może być łatwe i przyjemne?
Zakupy za to w naszej rodzinie robi moja półszwajcarska połówka. Rzucaliśmy losy, wyszło, że on ma 4 kółka i kierownicę, a ja tylko 3 kółkowo-wózkowa jestem, więc zakupy robi ten, kto się szybciej toczy.
I proszę bardzo, mamy idealne rozwiązanie dla Polski w wiecznych sporach między kościołem, związkowcami i przedsiębiorcami. Można zamknąć sklepy w niedziele w Polsce. Trzeba tylko trochę więcej szwajcarskich mężów zaimportować.
No to teraz rączka w górę: Kto zamiast 3 godzin w galerii handlowej wolałby spędzić je na spacerze w górach?
3. Letniego, wieczornego słońca
Nie napiszę wieczornych zachodów słońca, bo jako takich tutaj nie ma, zresztą napatrzyłam się już w Polsce na zachody słońca, to teraz już mi starczy do końca życia.
Właściwie, to chyba są tu zachody słońca, ale w letnie wieczory wypadają tak gdzieś między północą a 5 rano, kiedy ja wypoczęta po całym dniu zajmowania się pisklakami już dawno umoczyłam nos w poduszce i z lubością chrapię. A zanim oddam się błogiemu chrapaniu, mogę siedzieć w lecie wieczorami na balkonie i oszczędzać na żarówkach.
Jako, że Szwajcaria leży bardziej na lewo, czyli na zachodzie, to słońce zachodzi tu też odpowiednio później. Jest tylko jeden mały problem: przekonaj dzieci, że o 20.00, kiedy słońce daje w najlepsze, jest czas na lulu, a nie na zabawę.
4. Morza szum, ptaków śpiew
Lata ci u mnie w Bernie nad głową mewa. Czasami nawet i dwie. Pojęcia nie mam, skąd się wzięły, bo do najbliższego morza to jakby nie patrzeć paręset kilometrów, ale skrzeczą niemiłosiernie.
Mewy są, morza nie ma, za to jest coś, czego w Polsce chyba jednak jeszcze nie uświadczysz: alpejska, krystalicznie czysta rzeka płynąca przez środek miasta, niemiłosiernie upchana fanatykami pływania w lodowatym wartkim nurcie.
Pływania to zresztą za dużo powiedziane, bo cała przyjemność polega właśnie na tym, że woda sama cię niesie a ty jej tylko w tym nie przeszkadzasz. Lodowata też tylko z nazwy, w końcu co to dla nas, dzieci Bałtyku? 20 stopni to jakby się kąpać w gorącej zupie.
Niezaznajomionym z lokalną tradycją skakanie z mostu do rzeki w czasie lunchu kojarzy się bardziej z romantyczną próbą samobójczą, niż chwilą orzeźwienia.
Są też tacy, co rzeką wolą spływać bezpośrednio z pracy do domu – da się, szczególnie w letnie, gorące dni. Garnitur i laczki do worka żeglarskiego i dalejże nura do wody.
Dla sceptyków – byłam, próbowałam, uwielbiam. Komukolwiek przyjdzie ochota mnie odwiedzić w Bernie niech będzie pewny, że go wrzucę do rzeki. I jeszcze mi za to podziękuje.
5. Carne secca
Karneseka to po polsku suche mięso, najlepiej z wołowiny, albo…koniny. Tak, tak, wiem, wszyscy lubimy konie 😉 Ja też. Ale oprócz tego, że są ładne, są też smaczne.
W Szwajcarii niemieckiej tak dużo go nie uświadczysz, za to w Ticino…
Jak każdy Polak na obczyźnie przeszłam przez etap tęsknoty nosa za zapachem polskiej szynki, krakowskiej, kabanosów…. Teraz się zeszwajcarzyłam i chociaż na wakacjach w Polsce – tak, oczywiście jest kabanos – to jednak wolę lokalne przysmaki.
Co jest takiego specjalnego w carne secca? A to, że to samo, czyste mięso, obłożone solą i ziarnami i zostawione do „dojrzewania”. Trochę a la prosciutto. Żadnej saletry, żadnego ostrzykiwania, żadnego cukru, pudru, i zbędnego makijażu. Smak – jak by to powiedzieć…prawdziwy.
Polacy kochają konie. Szwajcarzy też. Nie tylko na łące, ale również na talerzu. Czy znasz już carne secca? Przeczytaj koniecznie: Hajda na koń i stępem smacznego marsz!.
6. Przerwa na lunch
Przerwa na lunch to jedna ze szwajcarskich świętości.
Na początku mnie to wkurzało niemiłosiernie, że do nikogo się nie można w środku dnia dodzwonić. Na zakupy nie można iść, bo dzikie tłumy kupują akurat kanapki albo dania na wynos. Butelek nie można do kontenerów wyrzucać, bo hałasują. Helikoptery nad głowami nie mogą latać, bo zagłuszają ciszę.
Teraz podchodzę do tego inaczej. Lunch to czas święty, jak niedziela. Jak siedzę na balkonie i rozkoszuję się zupą, to ma mi tu nic mojej błogiej ciszy nie zakłócać. Z oczu sypią się gromy nienawiści na telefon, który nieśmiało próbuje dzwonić.
Szkoda tylko, że ta zasada nie obowiązuje dzieci siedzących przy stole…
7. Uprzejmości na ulicach
Bardzo by mi brakowało tego, że nikt na mnie nie trąbi, nawet jak mu przed nosem śmignę na rowerze.
Nikt na mnie nie trąbi, nawet jak z pisklęciami nie zdążę czmyhnąć na drugą stronę ulicy i połowę przejścia dla pieszych pokonuję już na czerwonym.
Tego, że na skrzyżowaniu równorzędnym panuje nie zasada, kto pierwszy przejedzie, tylko kto pierwszy kogo przepuści.
Że na wąskich berneńskich uliczkach samochody cierpliwie czekają, aż będą mogły się wyminąć.
Tego, że nawet jak się obok nich zmieszczę na rowerze i z przyczepką, to i tak zostawią mi wolną drogę, aż sobie spokojnie przejadę.
Oraz tego, że w samym centrum Berna tramwaje, autobusy, rowerzyści i pieszy korzystają z tych samych ulic i cały czas się o siebie ocierają, a mimo to nie ma żadnych wypadków.
Tak, trochę by mi brakowało mojej Szwajcarii.
A Wam?