Społeczna odpowiedzialność Szwajcarów. 9 pomysłów na to, jak być porządnym obywatelem

Reitschule Berno

Szwajcarzy niemieccy mają łatwo. Wymyślili sobie jedno słowo – Nachhaltigkeit, w którym zawarty jest cały sens tego artykułu.

A po polsku takiego słowa nie ma, więc muszę kombinować. Nawet po francusku, ani po włosku tak łatwo się nie da.

Bo to nie chodzi tylko o ekologię, rowerowych terrorystów i lewaków, którym odbija palma.  To zmiana mentalności, sposobu myślenia i zachowania tak, aby pewne działania stały się codzienną normą.

Społeczna odpowiedzialność, tak najbliżej można to określić.

Szwajcarzy są społecznie odpowiedzialni za swoje otoczenie, za naturę, za środowisko i za przyszłość swojego kraju.

Podam Wam kilka przykładów, jak w stylu szwajcarskim można dbać o poprawę życia dziś, aby nie trzeba się było martwić o jutro. Czytaj dalej „Społeczna odpowiedzialność Szwajcarów. 9 pomysłów na to, jak być porządnym obywatelem”

Boskie orzeźwienie i płynne doświadczenie. O tym, jak postanowiłam przetestować szwajcarskie BIO

Postanowiłam przez tydzień być szwajcarska z krwi i kości. No, może z żołądka i jelit (ale romantycznie…).

Postanowiłam więc przetestować na sobie skuteczność super-hiper-bio-bezcukru-bezsoli-bezkonserwantów-wegetariańsko-wegańskich naturalnych soków Biotta, które są jednym z symboli Szwajcarii.

Bo oczywiście, żeby być w pełni szwajcarskie, to muszą być bio, super i hiper. Produkowane z lokalnych warzyw i owoców (no przecież, to postawa tutejszego rolnictwa), mało tego – zbierane są tylko sezonowo, czyli każda owoca lub warzywa wjeżdża na taśmę produkcyjną tylko przez kilka tygodni w roku.

Co myślą Szwajcarzy o swoim rolnictwie? Dlaczego wolą zapłacić więcej za lokalny produkt, niż kupić coś taniej z importu? Przeczytaj  Wsi spokojna, wsi wesoła, ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, co mieszka w Szwajcarii

Po głębszym zapoznaniu się z rysunkami na butelkach dochodzę do wniosku, że jednak kiwi i banany może nie są takie lokalne.

Soki Biotta produkowane są w pewnym pólnocno-wschodniohelweckim miasteczku Tägerwillen i oprócz klasycznych soków ze wszystkiego, co wpadnie w ręce, oferują też tygodniowe zestawy specjalne – dla tych, co postanowili oczyścić organizm przy pomocy właśnie ich soków. Przekładając z polskiego na polskie – przez tydzień człowieku jesteś głodny jak pieruńskie stworzenie, bo nie jesz, tylko pijesz. Soki. Czytaj dalej „Boskie orzeźwienie i płynne doświadczenie. O tym, jak postanowiłam przetestować szwajcarskie BIO”

Królowa lodu szuka nowego lokum. Bajka o spływających lodowcach i benzynie ze słońca

Jest sobie taki kraj na świecie, którego prezydent uważa, że ma same sukcesy.

Żadnej porażki.

Pełen tryumf.

Nawet się nazywał- Tryumf, ale  ludzie zaczęli go przezywać Trump.

No cóż, bywa.

Tak więc prezydent Trump usiadł pewnego dnia w skórzanym fotelu w swoim okrągłym pokoiku dla chorych psychicznie i pomyślał: napiłbym się dobrego, czerwonego wina.

Jak pomyślał, tak zrobił, ale tak niefortunnie otwierał butelkę, że wino wylało mu się na spodnie.

Wkurzony prezydent Trump wykrzyknął :

-Co to u diabła za wino????

-Francuskie – odparł jeden z doradców

-Francuskie? Nie będzie mi tu żaden francuski chłam humoru psuł! Co tam mamy francuskiego w America First?

-Paryskie porozumienie klimatyczne.

-Do kosza z nim! Mamy już paryską Wieżę Eiffla, nie potrzebny nam żaden klimat.

-Eee…to znaczy…..mamy paryską Statuę Wolności. A to porozumienie to taka książeczka o tym, że jest coraz cieplej i się lód topi.

-Żadne cieplej. Zimno jest. A lód to jest w zamrażalce. Czytaj dalej „Królowa lodu szuka nowego lokum. Bajka o spływających lodowcach i benzynie ze słońca”

Transplantologia szwajcarsko-polska. Reanimacja

O transplantologii już było. O tu: KLIK. Poprzednie organy dobrze się czytelnikom przyjęły, więc na stół operacyjny wjeżdżają kolejne rozwiązania do przeszczepu.

  1. Wykopaliska uliczne

Jest sobie dziura w chodniku. Taka od pękniętej rury z wodą, od kabelków, albo wykopalisk archeologicznych z epoki lodowcowej. Z resztą nieważne, co to za dziura, ważne – że jest. I że pieszy chodnikowy na pewno ją spotka na swojej drodze. Nie przeskoczy, co najwyżej przeleci (nad, nie przez). Czytaj dalej „Transplantologia szwajcarsko-polska. Reanimacja”

Transplantologia szwajcarsko-polska. 5 rozwiazań do przeszczepu z ziemi helweckiej do polskiej.

1. Jedzie pociąg z daleka
No nie jestem zbytnio twórcza na początek. Może to słaba poranna kawa, a może czysta moja złośliwość, ale chętnie bym zaadoptowała koleje szwajcarskie. To, że są punktualne to banał, cliche i nudne w ogóle. Urzekający jest natomiast rozkład połączeń. Ktoś kiedyś wziął kartkę i zielonym długopisem (zielonym, bo pod Alpami, coby do widoku pasowało) i rozplanował przesiadki tak, żeby nie biegać po peronach i nie czekać więcej niż parę minut na kolejny pociąg. Tfu tfu tfu a kysz i splunąć trzy razy przez lewe ramie, że też mi się takie bezeceństwa śnią. Gdyby w Polsce pociągi przyjeżdżały i odjeżdżały o czasie, w dodatku były połączone w logiczne korelacje. O mój Boże! O mein Gott wręcz! Toż to by się cała gospodarka polska zawaliła, gdyby nagle PKP zaczęło myśleć o pasażerach. Bez biegania, bez wyczekiwania godzinami na zimnych peronach, a jeszcze mogliby informować, jak długie będzie opóźnienie i jak najlepiej kontynuować podróż w takiej sytuacji. A fe, ale się wredna zrobiłam. To idziemy do punktu nr 2:
2. Odkurzacz uliczny
Zima idzie, więc jest jesień. A jak jesień, to spadają liście. Dalej nie jestem mocno odkrywcza, coś za słaba ta kawa była między punktem 1 a 2. No dobra, to teraz zaczyna się ciekawie: Liście spadają, więc nie leżą na chodnikach. To znaczy, zaraz – leżą. Nieeee, dobrze było: nie leżą na chodnikach. Na ulicach też nie. A to dlatego, że Szwajcarzy korzystają z wielce przydatnego urządzenia, jakim jest odkurzacz uliczny. Tak różowo to od razu nie jest, najpierw przed odkurzaczem idą pomarańczowi panowie z dużą dmuchawą (tak, tak, wiem, jak to brzmi). Wydmuchują wszystkie liście na ulicę, a potem wszystko zasysa taka nowinka technologiczna, jak traktor z wielką ssącą rurą. Niby nic wielkiego, ale co drugi dzień potrafią w krótkim czasie oczyścić całą dzielnicę. Na pewno szybciej niż grabkami.
WP_20160105_001
3.Przystanek dla śmieci
Przystanki mamy, autobusy też, nawet śmieci mamy, więc co w tym innowacyjnego? Ano to, że tu przystanki są dla autobusów śmieciowych. Jeździ sobie taki po dzielnicy i pochłania to wszystko, czego nie można wyrzucać do śmieci segregowanych – baterie, żarówki, stare płyty, oleje i takie inne niebezpieczne duperele. A ponieważ w Szwajcarii jest czysto (o braku koszy pisałam tu KLIK), a niebezpieczne duperele nie mieszczą się w standardy szwajcarskiej flagi makulaturowej (o związkach flagi z makulaturą pisałam tu KLIK) i nie mogą leżeć tak sobie na ulicy, to śmieciowy autobus ma swoje małe przystaneczki. Na każdym przystanku jest dzień tygodnia i zakres godzin, kiedy owo ekocudo przybędzie i poczeka, aż załadujemy je nie-eko śmieciami. Proste i logiczne. Do przeszczepu.
4. Bazarkowe rękodzieło bądź też rękodzielniczy bazarek
Bazarki świąteczne są wszędzie, ciężko tu będzie o jakąś konkurencję. Ani to polskie bardzo, ani szwajcarskie, bo i Germańcy nie gęsi, swoje Weinacht-targi mają i Angole też pewnie coś tam ładnego pod Westminster wystawiają. Chodzi o to, że Szwajcaria stoi hand-made’ami. Zamiast kolejnego stoiska z kolejnymi równie nieoryginalnymi wyrobami made in China mamy pojedyncze okazy czyjejś fantazji + zdolności. A że dużo takich okazodawców można znaleźć, to jest specjalnie dla nich zorganizowany świąteczny bazar rękodzielniczy. Wszystko tam jest, no wszystko, czego dusza zapragnie. I drewno, i szydełkowe ubranka, i biżuteria, i zabawki z filcu i własnoręcznie robione ciasta i grappy. I już się ładniej przed powiekami robi, jak sobie takie oryginałki pooglądamy na popołudniowym spacerze w niedzielę. Tylko na ceny lepiej te powieki przymknąć, chociaż – tu się właściwie Szwajcarom chwali – warto cenić czyjąś osobistą pracę i zapłacić trochę (tzn dużo) więcej.
WP_20150404_010

5. Miesiąc dobroci dla choinek
Biedne są choinki bożonarodzeniowe. Przez miesiąc stroją się i błyszczą, aby nacieszyć nasze oczy, a w styczniu lądują samotnie na śmietniku zapomnienia. Zimne, brudne, głodne, ogołocone z igiełek, aż żal patrzeć. W Szwajcarii mają czas się jeszcze z nami pożegnać. Po sezonie prezentowym wystawia się jej przed domem na ulicę. Leżą cierpliwie czekając na transport Wielce Wyspecjalizowanym Karawanem do Wywożenia Choinek tam, gdzie się je wywozi, a mijającym im po drodze przechodniom machają zwiędłymi gałązkami na pa pa. Mniej problemu dla nas, mniej porzuconych po kątach drzewek, a jak znam życie to po pogrzebie mają jeszcze jakieś swoje drugie tchnienie jako karma dla zwierząt albo biopaliwo.

Dlaczego Warszawa to nie Berno?

Widok na Stare Miasto w Bernie

1. Bo rower to nie samochód
W Warszawie rządzą samochody. Dzierżą władzę od czasów Dzierżyńskiego i nie chcą się nią dzielić ani z pieszymi, ani z rowerami. Ktokolwiek próbuje zaburzyć odwieczny porządek czterech kołek w mieście i wprowadzać nowe zasady, jest oklaksowany i obtrąbiony żeby mu się od nadmiaru ścieżek rowerowych i stref 30km/h w głowie nie poprzewracało. W Bernie samochód jest zbędnym gadżetem równie wygodnym jak 7 centymetrowe szpilki na kostce chodnikowej na Marszałkowskiej. Nie dość, że nie można wjechać na połowę ulic, to jeszcze nigdzie nie można go zaparkować. I potem wychodzą takie kwiatki, że zamiast skręcić w lewo i dojechać 500 m do domu, trzeba przejechać przez dwa mosty, trzy dzielnice i skręcić 44 razy w prawo. Bo uliczka po lewej akurat niesamochodowa była. Tak, tak, w Bernie rządzą rowery. Rozpanoszyły się już do tego stopnia, że mają wyznaczone miejsca do parkowania na ulicy, zajmują całkowicie parkingi samochodowe przy najbardziej popularnych destynacjach i pierwszeństwo przy wjeździe i zjeździe ze skrzyżowania. Od niedawna nierówną walkę samochodowego Dawida z rowerowym Goliatem wspomaga jeszcze Herkulesowy e-bike. Elektroniczna dwukołówka jeździ do 50km/h, szybko i bezwysiłkowo wspina się na berneńskie wzgórza, spychając samochody w otchłań pogardy.
Rowery zaparkowane w Bernie
2. Bo schody mogą być płaskie
W Warszawie nie lubią niepełnosprawnych. Przy budowie pierwszej linii metra wieeeeki wieeeki temu jakiś partyjny oficjel powiedział podobno: tyle macie w tej Warszawie niepełnosprawnych, żeby na każdej stacji budować dla nich windy???
W Bernie, również ze względu na punkt 1 (patrz punkt 1), tam, gdzie jest pagórkowato, jest płasko. Chodniki mają zawsze obniżone wjazdy przy skrzyżowaniach, schody mogą się bawić z pobliskimi windami lub zamienić miejscami z pochyłymi platformami. Korzystam ostatnio z gościnności udogodnień dla niepełnosprawnych jako matka wózkowa i po wakacjach w Polsce muszę przyznać – bardzo wygodnie się tu jeździ na trzech kółkach (bo ja taka trzykółkowa matka wózkowa jestem).
3. Bo ulica jest od jedzenia, nie jeżdżenia
Wybiła dwunasta. Samo południe. High noon. Korpoholicy głodomory, zwykli urzędole i brać studencko-uczniowska wypełza ze swoich perfekcyjnych szwajcarskich norek, gnana odwiecznym prawem lunchu. Wypełza na ulice i na nich zostaje, rozkładając upolowane kanapki, kebaby i sałatki na kolanach, siedząc na krawężnikach lub schodkach najbliższego budynku. Place zabaw pustoszeją z dzieci a mikroławeczki i piaskownice zapełniają się Piotruś Panami i Paniami wdzięcznie pałaszującymi swoje przyniesione z domu obiadki. Bo w samo południe w Bernie je się na ulicy. Samochodowojezdniowe asfalty zioną pustką a pieszochodnikowe asfalty cieszą się obecnością grzejących się na nich pup.
Tak sobie wyobrażam, że w Warszawie głodomory się rozkładają z pizzą przed Pałacem Prezydenckim. Albo przed bankiem na Marszałkowskiej. Albo z risotto na Placu Zamkowym. Chociaż nie, co by nie mówić Zygmuś jest gościnny i użycza schodków swojej kolumny kebabowiczom. Ci nie pozostają mu dłużni i w podziękowaniu malują schodki skapującym sosem ostrym-łagodnym-mieszanym w graffitti godne Banksy’ego.
Berno 3
4. Bo dzieci biegają boso po ulicy
O tym już pisałam,perrorując, dlaczego Berno nie jest Paryżem (klik). Z tego samego powodu Warszawa nie jest Bernem. Może to i niemodne, i szafiarki z Warszafki by się oburzały, że firmowe buty zawsze przecież można wypożyczyć do jakiegoś modnego outfitu na placu zabaw, ale mi się ten zwyczaj podoba. Przydałoby się więcej luzu w Syrenkowie w podejściu do naturalnego wychowywania dzieci, chociaż jest jedno ALE. A właściwie 4:
– ALE psie kupy
– ALE koty sikają do piaskownicy
– ALE szkło rozbite z butelek wieczornych gangów piwa
– ALE brudno i trzeba będzie myć stopy
Czy w Bernie nie ma ALE? Pierwszych trzech nie ma. Czwarte ALE to podstawa Berneńskiego Beztroskiego Bosostopia.
Z Beztroskich Bosostopych dzieci wyrastają Beztroscy Bosostopi dorośli, ale na taki szok kulturowy jeszcze nie jestem gotowa. Póki co, maszeruję dziarsko w eleganckich japonkach – być może któregoś pięknego dnia dołączę do bezobuwnych deptaczy chodnikowych Berna.
5. Bo Berno ma widok na miasto

Berno stolica 1
Warszawa też ma widok, ale Berno ma widok samo na siebie, a Warszawa na Pragę. Jeden z piękniejszych widoków stolicowych rozciąga się ze wzgórza Rosengarten na całe stare miasto i wijącą się zielonoalpejską rzekę Aare. Wystarczy pięciominutowy spacer w dół i już jesteśmy na miejscu.Właściwie to Berno jest tak małe, że widok jest na całe miasto, nie tylko na starówkę. W Warszawie najlepszy widok na rzekę rozciąga się z Gnojnej Góry, niestety ktoś starówkę umieścił na jej szczycie, więc widoku na nią brak. No i sami rozumiecie, Gnojna Góra przegrywa nawet nazwą z Ogrodem Różanym….

6. Bo wyntydż jest modny
Jak by tu nazwać stary rower, żeby nie używać słowa vintage? Nie da się. Albo stary, albo vintage. Warszafka jeszcze lubi błyszczeć w luksusie nowych i drogich rowerów, w Bernie im starszy, tym lepszy. Furrorę robią przede wszystkich leciwe kolarzówki lub rowerki a la II wojna światowa z wysoką, zakrzywioną kierownicą. Stare rowery się naprawia i sprzedaje, a nie wyrzuca na złom. U mnie w piwnicy od prawie 30 lat stoi nieużywana tatowa ukraina. Wujek z Otwocka też swoją oferuje w prezencie. Powinnam obydwie wsadzić w podróż biznesklasą i i zrobić z nich bogate emerytki imigrantki osiadające na starość w Szwajcarii. Tu i opieka geriatryczna jest lepsza, i bardziej zostaną docenione za walory i uroki wschodnich klimatów.
7. Bo rzeka służy do pływania
Berneńskie Aare nie przewiezie turystów barką na drugą stronę. Za to można wskoczyć do lodowatej wody w porze lunchu z jednej strony miasta i spłynąć sobie wartkim nurtem na drugą stronę. Potem na bosaka (patrz punkt 4) wraca się w górę rzeki i skacze jeszcze raz, do czasu aż zmarznięte paluszki dają znać „dość”. Tylko nieobyci z miastem turyści dziwią się na widok pląsającyh w bikini gołych pośladków w centrum miasta. Bywa też upalne lato, kiedy w Warszawie Wisła jak Oka szeroka wysycha, a w Bernie Aare się podgrzewa od słońca. I wtedy kąpiel to saaaaaaama przyjemność.
[blog_subscription_form]