Pamiętacie, jak się zachwycałam Szwajcarskim tyglem językowym i tym, jak ten kraj świetnie funkcjonuje z czterema językami narodowymi? No więc, trochę tu pomieszkałam i mogę teraz dodać łyżkę dziegciu. Żrą się. Z klasą, z dystansem (jak to Szwajcarzy), z pełną demokracją – ale się żrą. Bo się nie mogą dogadać, jak się mają dogadywać.
A sprawa wygląda tak: Otóż niby te cztery języki funkcjonują w równym stopniu, ale jednak są równi i równiejsi. Najbardziej równy jest niemiecki schwiizerdüütch (przestałam się przejmować, jak sie go pisze, bo i tak się go tylko mówi i tylko małolaty w sms-ach wiedzą, jak się go używa, a ja małolatą już dawno nie jestem). Z prostej przyczyny – ponieważ używa się go w większości kraju – jest też najbardziej rozpowszechniony i najpotężniejszy. Gdzieś tam na zachodzie upchany po lewej stronie mapy, czyli przy Francji, jest francuski. Jest go o wiele mniej, ale dzielnie nie daje sobie wejść na głowę potężnemu pseudo-niemieckiemu sąsiadowi. I tylko włoski najbiedniejszy, bo nie dość, że heeen, za górami, za lasami, to jeszcze tylko jeden prawdziwy kanton go używa (Ticino) i pół takiego włosko-niemieckiego (Gryzonia zwana pieszczotliwie Graubunden lub Grigioni). O tym czwartym, retoromańskim nie będę się rozpisywać, bo już pozostałe trzy idą ze sobą na noże, to co będę czwarty do wojny szwajcarsko-szwajcarskiej mieszać.
Czytaj dalej „Wieża Babel na glinianych nogach? O językowej wojnie szwajcarsko-szwajcarskiej z angielskim w tle”
Sechselauten czyli Love Parade w Zurychu
Kwiecień w Szwajcarii jest fajny. Zawsze można usłyszeć od swojej szwajcarskiej połówki wielce mówiące:
–Jak będziemy w Zurychu, to pójdziemy na Zekselojte.
–A co to takiego?
-No, taka parada na ulicach. Zobaczysz.
Z resztek znajomości językowej niemieckiego z liceum wyłapałam Leute, znaczy się ludzie. Sexy leute, czyli sexy ludzie.
Wow! Ale super.
Z okazji Wielkanocy jest parada miłości! W Zurychu! Yes, yes, yes, Szwajcarzy wiedzą jak się bawić, mają paradę miłości jak w Berlinie!
Ale fajnie, nawet w Warszawie jest nudno, bo więcej osób przychodzi na paradę żeby przeciwko niej protestować, niż żeby coś tam sobie manifestować przy techno.
W końcu za czwartym razem, jak pytałam się, kiedy będzie ta parada miłości, moja wielojęzyczna szwajcarska połówka załapała: To nie jest sexyleute, tylko SECHSELAUTEN. Czyli co? No, taka parada na ulicach.
Parada się zgadzała. Reszta – hmm… no tak nie do końca. Chociaż stroje były dość seksowne, takie frywolne piórka przy kapeluszach.
Pewnie dlatego, że w kwietniu jest jednak dość chłodno, uczestnicy założyli seksowne ciuszki z czasów średniowiecza. Może w przyszłym roku będzie więcej lateksu i skóry.
Muzyka też jest i to o wiele lepsza niż w Berlinie, bo grana na żywo. Platformy na wozach też są, konfetti i cukierki też (rzucane co prawda przez dzieci, więc niezupełnie w standarcie parady miłości), poza tym seksowni piekarze rozdający ciepłe bułeczki i ogrodnicy częstujacy grzesznymi jabłkami. Berlin na pewno tego nie ma.
Co więcej, okazało się, że to wcale nie Niemcy wymyślili seksowne parady, bo Szwajcarzy mieli swoją już od czasów średniowiecza. W dodatku organizowaną z okazji… wprowadzenia uregulowanych godzin pracy w miesiącach letnich.
No rzeczywiście powód do świętowania.
Nie wiem, czy w Berlinie kogoś się topi z okazji parady miłości. U nas topi się marzannę, żeby przegonić zimę, za to w Zurychu podpalają bałwana. Ponieważ z reguły bałwany kiepsko się palą, to tego sechsowego najpierw karmią materiałami wybuchowymi, a potem podpalają na głównym placu i wszyscy niecierpliwie czekają aż mu biedna łepetyna eksploduje. Czym szybciej, tym ładniejsze lato.
Widać długoterminowe prognozy pogody wszędzie się nie sprawdzają i lepiej pozostać przy tradycyjnych metodach planowania wakacji.
Jakby ktoś z was bardzo chciał przywdziać w tym roku seksowny strój cechu rzemieślniczego i podmuchać trochę w trąbę, to … nie ma szans.
Się okopali Zurychowiacy w tradycji i do udziału w paradzie nie dopuszczają żadnych słoików. Trzeba być prawdziwym mieszkańcem z dziada pradziada, a nie fałszywym przyjezdnym.