Co ja tu robię? #12 Pierwiosnki, pierwiastki, pierwsze koty za płoty

Uniwersytet blogowania się kończy. I dobrze w sumie, bo nie nadążałam z tymi pracami domowymi. Dobra, przyznam się, skończył się tak na prawdę dwa tygodnie temu. Dzisiaj już ostatni post z tej serii. Czas na blogowy rachunek sumienia. Akurat dobrze się składa, bo:

 
Nie chodzi o to, że po tym uniwersytecie jestem już całkiem odjechana jak kosmici, tylko że właśnie nam z frankiem szwajcarskim stuknął pierwszy rok, odkąd zaczęliśmy chodzić na randki. A dzisiejsze zadanie na uniwersytecie polega na zaplanowaniu przyszłości bloga w oparciu o to, co nasze śledzie vel followersi czytają na randkach najchętniej. Potem wystarczy już tylko systematycznie co miesiąc/co tydzień o tym pisać. Bez wymówek, że nie mam czasu, że się muszę bawić w lokomotywę, odrabiać niemieckie Konjuktivy lub inne takie włoskie Subjonktywy. Tylko co tu wybrać? To może ciekawe miejsca w Szwajcarii do zwiedzenia. Tak raz na miesiąc, dajmy na to 15-ego. Trochę się już tego zebrało, o Gruyere, Bernie, śladami Jamesa Bonda. Albo o zakręconych ludkach, co im przyszło żyć pod alpejską gwiazdą. Tylu ich ciekawych po świecie chodzi i pływa. O Einsteinie już było. O Narutowiczu też. A tu jeszcze Roger Federer, Mario Botta, H.R. Giger w kolejce czekają.  To ich też raz na miesiąc wrzucimy w kalendarz, może na 23- ego. A jeszcze kultura i sztuka, bo to przecież blog z misją, pod strzechy trzeba upychać tę nieznaną helwecką spuściznę. Dadaizm nie wystarczy, było też już co prawda o paradzie miłości w Zurychu i o tahitańskich pannach na wydaniu, ale przydałoby się może o Paul Klee, albo o takim fajnym muzeum dla dzieci w Ticino, Museo in Erba. Nie, muzeum dla dzieci będzie w cyklu o tym, co można superanckiego robić z dziećmi w Szwajcarii. To kultura niech ich do kalendarza na 5-ego, a dzieci – na sam koniec, na 30-ego na przykład. Luty będzie poszkodowany, bo nie ma 30-ego. I jeszcze o kuchni, bez czekolady nie dam rady. I o Szwajcarach. I tak ad hoc, co mi przyjdzie do głowy. To wyjdzie razem tych postów w miesiącu… za dużo. Jak to poetycko stwierdziła niedawno jedna z moich śledzi na fejsie: Super blog, ale co za dużo, to i świnia nie przeżre. W sumie racja. Plan A nie wypalił.
To w takim razie trzeba inaczej, tak po szwajcarsku. Na scenę wkracza plan B. Kalkulatory w dłoń, statystyka od zawsze była najbardziej ulubionym i najmniej nudnym przedmiotem wszystkich studentów, więc pójdzie gładko. Co najchętniej czytają Polacy na polskim blogu o Szwajcarii?
W ciągu ostatniego roku najchętniej czytanymi randkami były  – ta ram ta dam….

  1. 8 oznak, że w Szwajcarii nadal jestem Polką
  2. 10 oznak, że jesteś już Szwajcarem
  3. Wszystkie Ryśki to fajne chłopaki, czyli co stereotypowy Polak wie o Szwajcarii
  4. James Bond na szwajcarskich wakacjach

No i git. Wychodzi na to, że Polacy najbardziej lubią czytać o Polakach. To trochę kiepsko rokuje dla bloga o Szwajcarii. Dobrze, że chociaż ten 007 Bond ratuje statystykę. No nic, zostaje mi chyba jednak plan A do realizacji. Z tym, że będzie bardziej polski niż szwajcarski, trochę ułańskiej fantazji sobie zostawię, co mi przyjdzie na myśl pod perukę, to napiszę. Czekajcie, a się przekonacie.
A na koniec statystycznie najczęściej pojawiające się kraje, do których udał się frank na randki. Nie, to by było za banalne. Wiadomo, że Polska i Szwajcaria. To w takim razie te z drugiego krańca listy – najrzadziej: Arabia Saudyjska, Malediwy, Tajlandia, Czechy, Słowacja (a tym co się nie podoba? W końcu po polsku też zrozumieją.) Katar (na zdrowie), Aruba i Barbados (Barbados???). I jeszcze Korea Południowa. Dobrze, że nie Północna.
W sumie czytaliście nas już ponad 10.000 razy. Dziękujemy i zapraszamy z frankiem na kolejne randki. W prezencie i na zachętę małe video. Też go nie rozumiem, ale czym więcej razy go oglądam, tym bardziej się śmieję. Może to jest recepta na udany blog.  Aloha! (to dla tych z Barbadosu).

 
 
 
 

300 milionów dolarów w lodówce

magnesik 1
Dumny Gauguin w otoczeniu Van Gogha, Malczewskiego, Chagalla, Nowosielskiego i Paula Klee.

Mieć swoje własne 300 milionów dolarów w lodówce. Taki był plan, od kiedy przeczytałam, że do końca czerwca jest dostępny w Bazylei. No dobra, może nie do końca w lodówce, tylko na lodówce. Niech się dzielnie się pręży wśród innych magnesików i cieszy moje oczy ze świadomością, że to najdroższy obraz świata – Paul Gauguin sprzedany w lutym za 300 milionów dolarów nieznanemu nabywcy. Do tej pory przez prawie pół wieku był własnością Fundacji Rudolfa Staechlina, wystawiany kurtuazyjnie w Kunstmuseum w Bazylei. Ale podobno rodzinka pana Rudolfa się z Muzeum nie dogadała i wystawiła „When will you marry?” na aukcji Sotheby. Polinezyjskie dziewczynki dostały na nową drogę życia niezłe wiano – to najdrożej sprzedany obraz w historii. Dotychczasowy rekord należał do „Grających w karty” Paula Cezanne’a. Panowie przegrali w te karty 250 milionów dolarów i pojechali za karę do muzeum w Katarze. Nowy nabywca nie jest oficjalnie pannom przedstawiony, ale podobno też zostały własnością katarskiego szejka.
gaugin
Tak więc zanim dziewczyny wyruszyły w podróż przedślubną do Muzeum Królowej Zofii w Madrycie i Phillips Collection w Nowym Jorku, można je oglądać do końca czerwca w Fundacji Beyeler w Bazylei.
WP_20150225_018
Fundacja Beyeler w Bazylei

Plan był taki, że zaraz następnego dnia po przylocie do Szwajcarii wyskoczę do Bazylei na wystawę a potem magnesik za 300 mln dolarów przyklei się w kuchennej kolekcji.
Pociąg z Berna do Bazylei i z powrotem kosztuje 45 Fr. Bilet wstępu 28 Fr. Rzeczony magnesik – 5 Fr. Tak, to zdecydowanie najlepsza inwestycja w moim życiu. Za marne 88 Fr mogę mieć swoje własne 300 milionów dolarów na lodówce.
gaugin 2