Co ja tu robię? #12 Pierwiosnki, pierwiastki, pierwsze koty za płoty

Uniwersytet blogowania się kończy. I dobrze w sumie, bo nie nadążałam z tymi pracami domowymi. Dobra, przyznam się, skończył się tak na prawdę dwa tygodnie temu. Dzisiaj już ostatni post z tej serii. Czas na blogowy rachunek sumienia. Akurat dobrze się składa, bo:

 
Nie chodzi o to, że po tym uniwersytecie jestem już całkiem odjechana jak kosmici, tylko że właśnie nam z frankiem szwajcarskim stuknął pierwszy rok, odkąd zaczęliśmy chodzić na randki. A dzisiejsze zadanie na uniwersytecie polega na zaplanowaniu przyszłości bloga w oparciu o to, co nasze śledzie vel followersi czytają na randkach najchętniej. Potem wystarczy już tylko systematycznie co miesiąc/co tydzień o tym pisać. Bez wymówek, że nie mam czasu, że się muszę bawić w lokomotywę, odrabiać niemieckie Konjuktivy lub inne takie włoskie Subjonktywy. Tylko co tu wybrać? To może ciekawe miejsca w Szwajcarii do zwiedzenia. Tak raz na miesiąc, dajmy na to 15-ego. Trochę się już tego zebrało, o Gruyere, Bernie, śladami Jamesa Bonda. Albo o zakręconych ludkach, co im przyszło żyć pod alpejską gwiazdą. Tylu ich ciekawych po świecie chodzi i pływa. O Einsteinie już było. O Narutowiczu też. A tu jeszcze Roger Federer, Mario Botta, H.R. Giger w kolejce czekają.  To ich też raz na miesiąc wrzucimy w kalendarz, może na 23- ego. A jeszcze kultura i sztuka, bo to przecież blog z misją, pod strzechy trzeba upychać tę nieznaną helwecką spuściznę. Dadaizm nie wystarczy, było też już co prawda o paradzie miłości w Zurychu i o tahitańskich pannach na wydaniu, ale przydałoby się może o Paul Klee, albo o takim fajnym muzeum dla dzieci w Ticino, Museo in Erba. Nie, muzeum dla dzieci będzie w cyklu o tym, co można superanckiego robić z dziećmi w Szwajcarii. To kultura niech ich do kalendarza na 5-ego, a dzieci – na sam koniec, na 30-ego na przykład. Luty będzie poszkodowany, bo nie ma 30-ego. I jeszcze o kuchni, bez czekolady nie dam rady. I o Szwajcarach. I tak ad hoc, co mi przyjdzie do głowy. To wyjdzie razem tych postów w miesiącu… za dużo. Jak to poetycko stwierdziła niedawno jedna z moich śledzi na fejsie: Super blog, ale co za dużo, to i świnia nie przeżre. W sumie racja. Plan A nie wypalił.
To w takim razie trzeba inaczej, tak po szwajcarsku. Na scenę wkracza plan B. Kalkulatory w dłoń, statystyka od zawsze była najbardziej ulubionym i najmniej nudnym przedmiotem wszystkich studentów, więc pójdzie gładko. Co najchętniej czytają Polacy na polskim blogu o Szwajcarii?
W ciągu ostatniego roku najchętniej czytanymi randkami były  – ta ram ta dam….

  1. 8 oznak, że w Szwajcarii nadal jestem Polką
  2. 10 oznak, że jesteś już Szwajcarem
  3. Wszystkie Ryśki to fajne chłopaki, czyli co stereotypowy Polak wie o Szwajcarii
  4. James Bond na szwajcarskich wakacjach

No i git. Wychodzi na to, że Polacy najbardziej lubią czytać o Polakach. To trochę kiepsko rokuje dla bloga o Szwajcarii. Dobrze, że chociaż ten 007 Bond ratuje statystykę. No nic, zostaje mi chyba jednak plan A do realizacji. Z tym, że będzie bardziej polski niż szwajcarski, trochę ułańskiej fantazji sobie zostawię, co mi przyjdzie na myśl pod perukę, to napiszę. Czekajcie, a się przekonacie.
A na koniec statystycznie najczęściej pojawiające się kraje, do których udał się frank na randki. Nie, to by było za banalne. Wiadomo, że Polska i Szwajcaria. To w takim razie te z drugiego krańca listy – najrzadziej: Arabia Saudyjska, Malediwy, Tajlandia, Czechy, Słowacja (a tym co się nie podoba? W końcu po polsku też zrozumieją.) Katar (na zdrowie), Aruba i Barbados (Barbados???). I jeszcze Korea Południowa. Dobrze, że nie Północna.
W sumie czytaliście nas już ponad 10.000 razy. Dziękujemy i zapraszamy z frankiem na kolejne randki. W prezencie i na zachętę małe video. Też go nie rozumiem, ale czym więcej razy go oglądam, tym bardziej się śmieję. Może to jest recepta na udany blog.  Aloha! (to dla tych z Barbadosu).

 
 
 
 

Co ja tutaj robię? # 10 Złota rybka, co spełnia życzenia

Kubełki wszyscy znamy. To taka stara zabawa w bucket list – spisz na kartce wszystkie swoje marzenia, które chciałbyś zrealizować do końca życia. A potem je realizuj, to oczywiste.
Dzisiejsze zadanie z uniwersytetu blogowania jest takie właśnie kubełkowe. Wyrzuć do kubła na śmieci wszystkie swoje dotychczasowe posty. Hahaha. Żartowałam. To by było głupie zadanie jak na uniwersytet. Miałam wybrać jeden z blogów, nad którymi się ostatnio znęcałam w komentarzach i zainspirować się nim do napisania kolejnego postu. Ponieważ kiepska ze mnie Perfekcyjna Pani Domu, to wybrałam inną równie nieidealną babcię, co to swój dom i mopa ma w głębokim poważaniu i żegluje sobie przy Grecji. Taka typowa polska emerytka po 60-stce. Georgie Moon, o której pisałam już tutaj (KLIK), zamiast się wysilać co też by ona chciała życiu jeszcze zrobić, napisała swoją listę antykubełkową. Anti-bucket list. Nie będę zżynać. Antykubełek zostawię sobie na za parę lat w Szwajcarii, a na razie moje iście subiektywna lista rzeczy do zrobienia w Szwajcarii, zanim mnie piekło pochłonie (do aniołków to trochę musiałabym schudnąć, inaczej mnie do niebios nie uniosą).

  1. Zobaczyć Jungfraujoch, Top of Europe. To tak na prawdę marzenie mojej szwajcarskiej połówki, ale nie będę się wychylać, może być też moje. Najwyżej położona w Europie kolej górska i niebanalne widoki na czterotysięczniki. Cena kolejki też niebanalna, pewnie dlatego do tej pory tam nie pojechaliśmy
  2. Przejść się 36-metrowym mostem panoramicznym rozpiętym między dwiema górami z Sigriswill. Na to to już właściwie jestem umówiona z Martyną Wojciechowską, bilety ważne tylko jeszcze przez miesiąc, więc mój kubełek za chwilę opróżni się z punktu 2. Martyna, pamiętasz?
  3. Jak w Sigriswill będzie nudno, to jeszcze skoczę zobaczyć most Trift. Wisi sobie nad 100 metrową przepaścią i jest o  134 m dłuższy od tego z punktu 3. Tym razem już bez Martyny, oszczędzę jej takich widoków, jeszcze się jej słabo zrobi od wysokości.
  4. Skoczyć na bungee z tamy wodnej w dolinie Verzasca w Ticino, jak James Bond. Kaktus mi na głowie wyrośnie, jak się kiedyś na to zdecyduję. 

    This slideshow requires JavaScript.

  5. Wspiąć się na Machu Picchu w Peru. Bądźmy realistami. Na Matterhorn nie wejdę, to chociaż Machu Picchu sobie zostawię na deser.
  6. Przelecieć się balonem podczas festiwalu balonów w Chateau d’Oex. W tym roku byłam na ziemi, w przyszłym będę w powietrzu. Na pewno. 

    This slideshow requires JavaScript.

  7. Spędzić 2 noce w hotelu Aescher w Appenzeler. Pierwszą noc spędzę na zastanawianiu się, czy hotel w którym właśnie się znajduję, nie oderwie się od skały, do której jest przyklejony. Drugą noc będę gryzła ze strachu pościel po widokach, jakie miałam z okna podczas dnia, na przepaść pod hotelem.
  8. Nauczyć się jeździć na biegówkach. W Szwajcarii wszyscy jeżdżą na biegówkach. Przy okazji schudnę parę kilo, to jeszcze będzie szansa na te aniołki.
  9. Zatańczyć tango argentyńskie. W Bernie jakoś mało popularne, więc zostaje mi od biedy wyjazd do Argentyny.
  10. Nauczyć się szwajcarskiego niemieckiego. Ktoś mi kiedyś powiedział – nauczyłaś się arabskiego, to ze szwiitzem też dasz radę. Taaa… Arabski to prosty był.
  11. Zobaczyć lwy i tygrysy na sawannie w Kenii. To zupełnie jak w Mauzoleum w Zurychu. To znaczy w Masoala. Znając życie, lot do Kenii będzie tańszy niż wejściówka do szwajcarskiego zoo 

    This slideshow requires JavaScript.

  12. Zwiedzić parlament w Bernie. Wiem, wiem, wstyd – tyle czasu tutaj już mieszkam i do tej pory nie poszłam. A taką demokrację to trzeba zobaczyć na własne oczy.
  13. Że niby krótka ta lista? To proszę bardzo, co byście sami dorzucili?

[blog_subscription_form]
Blogging U.

Co ja tutaj robię?# 9 Bigos z ravioli a na deser guakamole na sake

Ogrzewanie się zepsuło w łazience. Zimno w gołą pupę, pisklę co rusz to wtrynia paluszki do miski z cieknącą wodą – trudno. Czas się poświęcić. Będę udawać blondynkę antytechnologiczną przed panem od hajcowania i na migi mu pokazywać co ma zatkać i co jest nie tak.
Niebiosa mi chyba zesłały specjalistę imigranta z Hiszpanii. Nie będzie mi tu po berneńsku chrchrrrhhhrrował, tylko w normalnym niemieckim zaświergocze, to jeszcze jest szansa, że coś zrozumiem i się dogadam.
Boże chroń Polskę i imigrantów w Szwajcarii. Całkiem zgrabny ten pan imigrant. Całkiem zgrabnie mi się wpasował w dzisiejszy post. Bo zadanie na uniwersytecie blogowania było takie: jak już ugotowałaś swoją zupę z alfabetu szwajcarskiego, to popatrz na ręce innym studentom, co też to oni wysmarowali (lub wysmażyli). A potem napisz o jednym z nich post. Przejrzałam więc, co tam na talerzach u innych pływało i znalazłam taki o to wpis Temporary Absence. Letter T. Generalnie o terrorystach, uchodźcach i takich tam. No i git, dzieje się coś. Zgrabny temacik na czasie, Europa panikuje przed falą imigrantów, Szwajcaria taka poprawna politycznie, to akuracik jest co obgadać. I jeszcze żeby śmiesznie było. Hmm. Śmiesznie i poprawnie politycznie. Ale się wkopałam.
W końcu jakby nie było, sama jestem imigrantką. Nawet nie zarobkową, a męską, bo za mężem mnie do Helwecji przywiało. Łatwo nie było, Szwajcarzy niby te swoje białe ramionka krzyża na czerwonej fladze szeroko otwierają, ale zanim się zgodzili przyjąć mnie na łono mojej szwajcarskiej połówki to minęły ponad 3 miesiące papierologii, biurokractwa i odgniotków od chodzenia po urzędach. Jak to zgrabnie ujęła moja męska przyczynka imigracji, jak ktoś by się chciał wżenić na czarno w szwajcarskie obywatelstwo, to się dobrze trzy razy zastanowi, tak mu to porządnickie urzędasy ułatwiają.
A imigrantów ci w Szwajcarii w bród (bród czy brud? Taki od brodzenia w wodzie czy od bycia brudnym? Nie, no poprawność polityczna, nie piszemy o brudzie i imigrantach w jednym zdaniu. W bród). Już wcześniej coś tam wspomniałam, że oficjalnie 20%. Głównie panów dyrektorów sprzątania, panów magistrów rolników, pań prezesek opiekunek lub kasjerek i wszystkich innych możliwie wysokich stanowisk w kraju. Jest też trochę specjalistów różnego sortu w białych rękawiczkach i przy komputerze, ale ci rzadko kiedy stoją w kolejce pod tablicą ogłoszeń. To specjaliści importowi, bo jak się nie chce rodowitym Szwajcarom gnić latami na uczelni, to potem mają deficyt i muszą sobie nasprowadzać dr, inż. i  innych profów.
W Unii ogrzewanie działa, piec się hajcuje i jak ciepłe bułeczki rodzą się wszelkiej maści pomysły, co by tu zrobić z falą uchodźców. Ostatnio Dania wpadła na pomysł obciążania imigrantów kosztami ich pobytu. Wrzask i larum w oświeconej Europie, że to niehumanitarne, więc Szwajcaria na wszelki wypadek siedzi cicho jak mysz pod miotłą i nie przyznaje się, że oni u siebie już dawno to wprowadzili. Konfiskata majątku powyżej 1000 Fr na poczet przyszłych kosztów, w tym utrzymania i wykształcenia zawodowego. A ponadto przez 10 lat zatrudnienia trzeba oddawać 10% zarobków aż do pełnego zwrotu kosztów. Sprytnie tak, po szwajcarsku. Piniądz jest piniądz, piechotą nie chodzi.  W dodatku wiedzieli, co robią, żeby się do Unii nie zapisywać, nikt im na ręce nie patrzy.
Zdaje się, że to niezły straszak, bo jak na razie kolejek uchodźców przed granicą szwajcarską nie ma. No chyba że ci, co chcą wykiwać na dudka sprytnych Helwetów i wcale do pracy nie pójdą. Wtedy nie muszą zwracać kosztów, a z socjala da się jakoś wyżyć. Dla Polaków droga zamknięta, do wojny nam jednak daleko, a to tylko uchodźców obowiązuje.
Zostaje nam zjeść polski bigos z włoskim prosciutto crudo, przyprawionym chilli z Argentyny. Smacznego.

P.S.  IKEA mi dzisiaj przysłała maila, że jest dzień równości zarobkowej dla obojga płci. Kolejni poprawni politycznie. No cóż, że ze Szwecji.
 
[blog_subscription_form]
Blogging U.

Co ja tutaj robię? # 8 Zupa z alfabetu

Raz, dwa, trzy, cztery,
maszerują oficery.
Pięć, sześć, siedem, osiem,
Wszyscy mają wszystko w nosie.
Takim o to wdzięcznym wstępem doszliśmy do części ósmej zadania szkolnego z uniwersytetu: wybierz na chybił trafił jedno z głupich, nic nie znaczących powiedzonek i napisz o tym post. Moje na chybił trafił było dopiero trzecie, bo dwa pierwsze były do kitu („Najmniej uczęszczana droga” i „Każda kobieta ma styl”). Pomagając trochę losowi wybrałam – „Zupa z alfabetu”. Ugotuj zupę ze Szwajcarii, dodając po jednej literze. Ale jazda. No to jedziemy:
A jak Airolo – to po drugiej stronie tunelu Gottarda, najdłuższego w Szwajcarii, bo to dziura długa na 16 km. Po pierwszej stronie jest Goeschenen i 3 lata mi zajęło, żeby się nauczyć, gdzie jest pierwsza strona, a gdzie druga. Moja mądrzejsza szwajcarska połówka zawsze mówiła „co brzmi bardziej włosko, a co niemiecko?”. Serio? Że niby Airolo takie włoskie?
B jak Barn – czyli misie w Bernie. Tu wiele wyjaśniać nie trzeba, wiadomo, że stolyca (bo tłukę o tym namiętnie w co drugim poście), poza tym ostatnio MOJA stolyca


C jak Cailler – nie bez powodu czekolada też jest na C. Nie wiem, czy Cailler to najlepsza czekolada w Szwajcarii, ale można zwiedzić ich fabrykę za jedyne 12 FR i obżreć się słodyczami po uszy. Dla mnie argument wystarczający.
D jak demokracja bezpośrednia – jedyna taka w świecie. Zamiast olać wybory, jak porządna większość prawdziwych obywateli na tym globie, organizują narodowe referenda, głosują w nich i jeszcze ustanawiają nimi prawa. Na przykład takie, ile może zarabiać prezes prywatnej spółki, lub ile ma wynosić opłata za winietę.
E jak Edelweiss – czyli szarotka. Polscy górale wciskają szarotki do zakładek do książek dla dzieci (bo to takie ładne górskie kwiatki), nawet Hitler zaadoptował ją na nazwę nazistowskich rycerzy „Piraci Szarotki”, ale Szwajcarzy opanowali szarotkomanię do perfekcji: koszule narodowe mają rzucik w szarotkę,  kosmetyki są z szarotek, wojacy sobie naszywają szarotkę na pagony, stalowe ptaki lotnicze nazwali Edelweiss Air a każdy folklorystyczny bibelocik dla turysty musi mrugnąć białym oczkiem.
F jak Frank – szwajcarski oczywiście.Gdyby nie kryzys z frankiem, nie byłoby Randek z Frankiem Szwajcarskim. Ale smuta by była ;( Wiwat kryzys!!!
G jak Gruyere – ser to mało powiedziane. To jest ser przez duże S. Klasyczny śmierdziuch szwajcarski, nie do podrobienia.
H jak Heidi – taka alpejska dziewczynka z bajek dla dzieci z warkoczami, domkiem w górach i krowami. Wiedzieliście, że Heidi jest ze Szwajcarii?
I jak imigracja – nie wiem, czy te Szwajcarki takie brzydkie, czy też Szwajcarzy tacy mało namiętni, ale jedni i drudzy się na potęgę żenią z zagramanicznymi. Oficjalny poziom imigracji wynosi 20%, ale nie wlicza się do nich zeszwajcarszczonych żon i mężów, a tym bardziej półzeszwajcarszczonych dzieci. A może ci Szwajcarzy dogadać się ze sobą nie mogą? Nie dziwne, jak mają 4 oficjalne języki.
J jak jabłko – to jabłko, co to je Wilhelm Tell przestrzelił z kuszy, celując w głowę swojego syna. Szwajcarzy są bardzo dumni z celnego oka swojego przodka i postawili mu nawet w tym miejscu kapliczkę Tellsplate.  Kapliczka, kapliczką, ale widoki ładne nad Jeziorem 4 kantonów, więc robimy sobie tam zawsze zdjęcia.
K jak konkurencja – nie istnieje. Szwajcarzy są tak wierni raz wybranej marce, że jakikolwiek podbój rynku, dywersyfikacja, czy próba przeciągnięcia do przeciwnika spali na panewce.
L jak liszwajcareczki i szwajcarkochłoptasie doczepiają w niemieckim dialekciku końcóweczkę li do każdego słóweczka, żeby było bardziej słodziuteńko. Tak więc śpią w chateczkach na łóżeczkach, popijają kawusię z cukierusiem, zajadając krłasonciki z dżemikiem lub czekoladeczką. Upijają się piwusiem w barusiach, tylko wieczorkami litują się nad swoim li i chrapią już bez zmiękczenia.
M jak Matternhorn – Król górskich królów  i cesarzowa alpejskich cesarzowych. Bo kto w końcu powiedział, że Matternhorn to facet, a nie kobietka? Najsłynniejszy czterotysięcznik w Szwajcarii, doczekał się nawet własnego obrazu w galerii sztuki Toblerone.
matternhorn
N jak narty – właściwie miało być H jak hokej, ale H jest już zajęte przez Heidi. Narty, hokej, biegówki, rower – sporty narodowe Szwajcarii. Każdy umie, każdy ćwiczy, a potem same Dziarskie Babcie i Dziadki. Ps: Wczoraj polski Dziarski Dziadek, Antoni Huczyński, obchodził 93 urodziny. Złożyliście życzenia?
O jak Ordnung muss sein – kwintesencja Szwajcarii. Porządek to Musi Być, ale nie taki byle jaki jak Niemczech – prawdziwy, niepowtarzalny i szwajcarski.
P jak Podatki – jak działają podatki w Szwajcarii to pytanie ściętej głowy, nikt nie rozumie. Każdy kanton ma inne, każdy ustala własne zasady rozliczeń, a różnica może wynosić kilkanaście tysięcy franków.
R jak Renzo Piano – słynny architekt, takie ładne budyneczki zaprojektował, np Fundację Beyeler w Bazylei lub Centrum Paula Klee w Bernie

S jak schwuetzer duetsch – chyba się w końcu nauczyłam to pisać. Mówić nadal nie, bo jak ktokolwiek myślał, że jest to dialekt niemieckiego i można go opanować, to chyba był pijany
T jak trąby – trąby, tuby i tamburyny. Nieodłączny zestaw małego i dużego Szwajcara podczas karnawału. Każdy dmie, jak umie, przy okazji wdziewając wdzięczne wdzianko minionka lub krokodyla. Do wyboru do koloru.

This slideshow requires JavaScript.


U jak UN – ONU lub ONZ. Organizacja Narodów Zjednoczonych, jakby ją zwał w różnych językach, ma swoją europejską siedzibę w Genewie.
V jak Victoria Secret – taki kanton w Szwajcarii, dla niepoznaki używający też nazwy Vallais (Walis). Co nie zmienia faktu, że podpisuje się jako VS. Victoria Secret.
W jak winieta samochodowa – fenomen Europy. Niby się płaci 40 FR, ale na rok, a za to można śmigać perfekcyjnym szwajcarskim asfaltem na górskich serpentynach bez ograniczeń. Od prawie 30 lat w tej samej cenie, bo Helweci w referendum odrzucają podwyżki. Sprytne.
Y jak lodowiec – wiem, że się nie rymuje, ale lodowce zazwyczaj przyjmują kształt litery Y, a ponieważ jest ich coraz mniej, to należy im się szacunek i miejsce w zupie. Nawet na końcu alfabetu.

This slideshow requires JavaScript.


Z jak Zurych – niby nie stolica, a jednak tak jakby trochę, bo to najsłynniejsze miasto Szwajcarii. Zobaczyć Zurych i umrzeć. Dobra, przesadziłam, aż tak superancki to może Zurych nie jest, ale coś w sobie magicznego ma. Może ceny? Jeden hamburger i czarodziejskim sposobem cała pensja wyparuje z portfela
zurych
 
 
[blog_subscription_form]
Blogging U.

Co ja tutaj robię? # 7 Klient w krawacie jest mniej awanturujący się

Przypowieść pierwsza o siewcy dobrej informacji
Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, czyli rok temu z hakiem w Polsce pracowałam w części korporacji, która zajmowała się customer expierence. To taki dział,  który mówi całej firmie, żeby klientom robić dobrze tam, gdzie firma im robi źle.
Mój były szef zwykł mawiać, że firma powinna się cieszyć z klientów składających reklamację. Cenne słowa. Reklamacja to taka nowoczesna forma książki skarg i zażaleń w sklepie osiedlowym. Któż by się nie cieszył, gdy gromada wściekłych ludzi wypluwa z siebie co im leży na wątrobie na nasz temat, szczerząc kły w uśmiechu wilka. To tak zwana konstruktywna krytyka, którą każdy z nas oczekuje, potem rzuca focha i się obraża.
Przypowieść druga o miłosiernej rodzinie
Pierwszy komentarz na Randkach brzmiał „Fajnie ;)” i podpisany był przez „A.” Hmmm. Brzmi znajomo. Chyba nawet wiem, kto go napisał. Co nie zmienia faktu, że nepotyzm i kumoterstwo mile widziane, jeżeli ktoś zostawi po sobie jakiś ślad bytności na blogu.
Dla bloga komentarze to taka reklamacja, dzięki której można się dowiedzieć, co komu nie pasuje i blogowi opinię psuje. Każdy może napisać, co mu się żywnie podoba a administrator strony nie ma nic do gadania. Żartuję, ma do gadania, bo komentarz na stronie można zaakceptować, lub odrzucić. Co innego na fejsie – tam już hulaj dusza.
Przypowieść trzecia o gorczycy w słoiku miodu
Zielony rower z napisem Wir sind Schweiz stał zaparkowany niedaleko mojego domu i łypał do mnie okiem za każdym razem, jak koło niego przechodziłam.Fajny, też bym taki chciała mieć. Aż stał się ilustracją do postu 8 oznak, że w Szwajcarii nadal jestem Polką i trochę namieszał. Do tysiąc pięćset sto dziewięćset pozytywnych komentarzy o Randkach, do których zdążył mnie już przyzwyczaić fejsbuk, wpadły tym razem nowe, „konstruktywnie krytyczne”. Że co to za małolata sobie wyobraża pisać, jaka to ona polska nie jest. Po kilku miesiącach w Szwajcarii jej się zachciało być bardziej helweckim od Heidi i Rogera Federera. Małolata to raczej stażem, niż wiekiem, bo tu już szron na głowie i nie to zdrowie. A w głowie ciągle maj, mimo że luty, więc majowo przełknęłam zimną pigułkę gorczycy, ale mnie jednak tknęło. Na przyszłość bardziej smarować miodem Polonii w Szwajcarii, bo ktoś się może obrazić.
Przypowieść czwarta o talencie studentki blogowania
Dzisiejsze zadanie z Uniwersytetu Blogowania polegało na zostawieniu komentarzy na 4 blogach, których jeszcze do tej pory nie komentowałam. Ale nie, że „fajne”, tylko prawdziwy komentarz, taki z miodem i gorczycą. Super, wszystkie bajeranckie blogi, które opisałam w części trzeciej odpadają, bo tam się produkuję jak najęta. Ambitnie zdecydowałam, że tym razem wybiorę blogi w językach narodowych Szwajcarii: włoskim, niemieckim i francuskim. I to na tyle ambicji starczyło, bo jednak wygrał angielski:

  • Third Time Lucky 60 – letniej Brytyjki Georgie Moon,która rzuciła wszystko w kąt i żegluje jachtem u wybrzeży Grecji. Ale zakręcona babcia. Zupełnie jak nasz Dziarski Dziadek
  • Backpacking Han Solo – kolejna Brytyjka, tym razem bez jachtu, ale surfująca i z jajami, bo sama przemierza świat. Australia i Południowa Afryka brzmi coolerancko.
  • Pointless&Prosaic Sadagopan Govindan. Jezu, co za imię. Jeszcze motto bloga: Przyszedłem, Zobaczyłem, Nawaliłem.
  • Noa Gal Efron – ostrzegam, wyciskacz łez. Ale dla osób, które potrzebują duchowego oczyszczenia jak najbardziej na TAK, szczególnie na wieczór.

No, to teraz czas na was. Gdzie zostawicie dziś swój komentarz?
[blog_subscription_form]
Blogging U.

Co ja tutaj robię? #6 Da da da i L.H.O.O.Q

Wczorajsze zadanie polegało na zrobieniu własnej grafiki na nagłówek bloga. A ja zawsze taka niekumata z plastyki byłam. Rysunki na prace domowe robiła za mnie starsza siostra, za to ja jej pisałam wypracowania z polskiego (zadziwiające, prawda? Kto by pomyślał, że umiem pisać…). Kiedyś tata mnie namówił na namalowanie mamy, która to pochwaliła mój rysunek krótkim: Bardzo ładna małpka.
No więc ja i grafika to dwie niepasujące do siebie połówki jabłka. Ale jak już się wzięłam do pracy według instrukcji, to nawet fajnie mi wyszło, nowy nagłówek wstawiony, tylko nie działa, bo się okazuje, że albo będą leciały posty w slideshow, albo nagłówek. Uznałam że panta rhei, wszystko płynie i ruszające się obrazki są lepsze od mojej sowicie wypracowanej pierwszej grafiki. Został więc slideshow.
Tak się napracowałam, że postanowiłam już żadnego więcej postu na ten temat nie pisać. Dzieć zakropkowany na biało lata z ospą po domu (biedroneczki są w kropeczki, u motylka plamek kilka), ja z gilem do pasa, mąż na delegacji (ODPOCZNIJ (sic!!!) sobie kochanie beze mnie). Olewam. Nie piszę. Mam wymówkę. Najwyżej będzie pała z pracy domowej.
cropped-header.jpg
O 22.30 dopadło mnie jednak sumienie kujona. Niby to uniwersytet wirtualny i szóstek nie dają, ale jak się zobowiązałam, to wypada się wywiązać. Nieee, nie wstałam z łóżka, żeby pisać post 😉 Aż tak szurnięta nie jestem. Co innego o 5 rano, kiedy dzieć nie mógł się zdecydować, czy zaciskać rączkę na mojej tchawicy, czy też wkłuwać palec w moje oko. Miałam półtorej godziny na przemyślenia w objęciach małego Konana Barbarzyńcy i uznałam, że jednak wstyd, zwłaszcza że:

  • Grafika taka abstrakcyjna lekko mi wyszła, a:
  • Przyszło mi przebywać w kraju, gdzie narodził się artystyczny duch dadaizmu
  • W tym roku przypada 100 rocznica stworzenia dadaizmu
  • Stworzyli go imigranci, tak jak ja. Co prawda z Niemiec i Rumunii, nie z Polski, ale co tam, Polak-Niemiec/Rumun, dwa bratanki
  • Da da glu glu leży właśnie koło mnie w łóżku
  • Dadaiści posługiwali się absurdem, zabawą, dowcipem. To zupełnie jak ja na blogu

Całe szczęście nie mieszkam w Zurychu, gdzie otworzyli w lutym wystawę „Dadaglobe” w Kunsthaus. Jeden dzień spóźnienia do wybaczenia. Szybko sprawdziłam, czy Agnieszka z Kultura po Szwajcarsku coś napisała na ten temat. Nie napisała, to bardzo dobrze, znaczy że nie tylko ja opóźniona jestem.
Trzeba przyznać, że w 1916 r w Europie mało kwitnąco było, tak jakby coś środek I wojny światowej, czy coś w tym stylu, a Szwajcarzy już wtedy machali swoją białą flagą neutralności, nie dziwota więc, że artystyczne europejskie dusze czym szybciej czmychnęły do Zurychu i zaczęły nawoływać, że do kitu to wszystko, do dupy wręcz. Głupia wojna, feeee, precz z wojną, precz z cywilizacją. Nic już nie będzie, jak mawiał pewien kandydat na prezydenta Polski. Precz ze wszystkim. Precz z wartościami, z formą, ze sztuką. Kuku dada.
Tak właśnie w skrócie wyglądała historia powstania dadaizmu. DA DA, bo tak się dogadują ze sobą dzieci, a nikt nie wie, o co chodzi (ja wiem, bo moje pisklę wyjątkowo wyraźnie mówi da da). DA DA, bo to TAK TAK po rumuńsku i rosyjsku. Ewentualnie DA DA, kiedy Hugo Ball i jego flama Emmy Hennings się nawalili i nie byli w stanie wypluć z siebie logicznego słowa (to już moja interpretacja, w słownikach o tym nie piszą). Fakt faktem, że założyli kabaret Voltaire, gdzie szanowna panna śpiewała romantyczne piosenki „Więc mordujemy, mordujemy każdego dnia”, będąc jednocześnie dilerką narkotyków i prostytutką. Urzekająca artystka. Chcieli ją za to deportować ze Szwajcarii, podobnie jak bełkoczącego poetę rumuńskiego Tristana Tzarę. Tego to akurat wzięli za rewolucjonistę, jak mieszkającego po sąsiedzku Lenina (wiedzieliście, że Lenin mieszkał w Zurychu?).
P1020325
Tak się dadaizm rozpędził w swoim braku zasad i norm, że z jednym wielkim NIE dla wszystkiego powędrował do Paryża, Kolonii i Nowego Jorku. I szybko wyzionął ducha, bo pożarł go jego własny potomek – surrealizm. Uczeń przerósł mistrza. a L.H.O.O.Q? A o tym na samym dole strony.
Natchnięta artystycznym zadęciem  postanowiłam jednak na koniec z okazji braku okazji wstawić swoją grafikę na jeden dzień zamiast slajdów. Jaki to dzień dzisiaj mamy? 17 lutego. Jakaś rocznica może okrągła? Hmmm, no chyba nic. 17 stycznia to przynajmniej wojska radzieckie wkroczyły do Warszawy. Jak byłam w podstawówce, kazali nam robić gazetki ścienne dla wiwatu. To niech będzie, że z okazji nie-upamiętniania 71 rocznicy i 1 miesiąca zajęcia Warszawy przez Rosjan dzisiaj na blogu grafika z nagłówkiem made by me. Jeżeli oczywiście znajdę, jak się ją wstawia. Jak nie, to będzie jutro. Z okazji 71 rocznicy, 1 miesiąca i 1 dnia.

This slideshow requires JavaScript.


Ps. L.H.O.Q.Q to dzieło francuskiego dadaisty z Nowego Jorku, Marcela Duchamp. Domalował wąsy Mona Lizie i podpisał zgrabnymi inicjałami, które czytane w oryginale brzmią: elle a chaud au cul. Ona ma gorący tyłek.
Gdzie można oglądać dadaistów?

  1. Dada Universal, Muzeum Narodowe w Zurychu, 5.2-28.3.2016 To już mało czasu zostało
  2. Dada Original, Narodowa Biblioteka Szwajcarska w Bernie, 7.3-28.5.2016  To u mnie w Bernie
  3. Dadaglobe renstructed. Kunsthaus, Zurych, 5.2-1.5.2016

A tu jeszcze co mądrego napisali w Wyborczej
 
[blog_subscription_form]
Blogging U.

Co ja tutaj robię? #5 Historia pewnej blogerki

Napisz stronę O mnie. 
To moje zadanie na dziś. Ale jak O mnie, przecież dopiero co było Przedstaw siebie i swój bloga teraz znów o mnie.

Możesz użyć swój post z zadania 1 „Przedstaw siebie i swój blog”.

Ładne mi co. Jak ja mam być taka twórcza? Zamknij oczy i myśl o Anglii mawiała królowa Wiktoria do swoich 15 córek, wpychając je małżeństwem do łóżek połowy dostępnych książąt i królów w Europie. Moje motto powinno brzmieć: Otwórz oczy, ganiaj wzrokiem za raczkiem i myśl o Szwajcarii. W końcu to blog o Szwajcarii, nie o mnie. Karnawał w Bazylei się dzisiaj zaczął, największy wśród tutejszych karnawałów. Miałam o nim napisać, bo takie fajne zdjęcia porobiłam w zeszłym roku, a tu tymczasem znowu o mnie.

Ma być krótko, z przerwami, żeby nie zanudzać czytelników już na początku. Zamiast: Jestem Zuzia i lubię lalki nieduże, napisz jakąś historyjkę.

Przecież było fajnie.Skąd się tutaj wzięłam, co robiłam i nawet trochę śmiesznie. Ale niech im będzie. Napiszę jakąś historyjkę. Może będzie ciekawiej. Tylko krótko, żeby ktoś był w stanie to przeczytać do końca. Zrobione? Zrobione.

Pisklę płacze? Nie, śpi. To piszę dalej.

Wstaw widżet tekstowy z boku lub na dole bloga. Użyj podstawowych HTML, żeby wstawić zdjęcia lub hyperlinki. <„???xxx”> <co to jest????> <brrrr bzzzz auć> Buuuu. 

A ja myślałam, że niemiecki jest trudny. No to wstawiamy. Widżet ma być krótki, ciekawy i zachęcać do odwiedzenia strony O mnie. Zrobione. Krótko i o krowie. Powinno zadziałać. Na dole strony, bo z boku nie ma miejsca.To jeszcze zdjęcie, albo grafika na początku. Nie działa. Buuuu. Nie działa. Miałam być prostą blogerką, a tu mi jakieś hateemele wyjeżdżają. Wyjeżdżają i nie wracają. Dalej nie działa. Buuuu.

Tak, to są ząbki mamusi. Ząbkami się gryzie jedzenie. A ty masz ząbki? Pokaż mamusi ząbki? Nie! Nie pokazuj! Za późno. Marchewka z groszkiem na podłodze.

Strona O mnie jest zawsze ciekawsza, kiedy wstawisz swoje zdjęcie.

Jakie by tu zdjęcie wstawić? Dobra, to nad jeziorem 4 kantonów. Zawsze tam sobie robimy zdjęcie, jak przejeżdżamy. Powstała już mini kronika, zawsze w tym samym miejscu. Zawsze mam na sobie coś różowego. Raz nawet z pisklęciem się udało selfie pstryknąć.

Yyyyiiyyyy.

Tygrysku, co tam robisz?

Yyyyiiiyyy.

A, magnesikami się bawisz na lodówce. Dobrze, baw się, tylko nie bierz do buzi.

Zdjęcia wstawione. Strona o takim adresie nie istnieje. No jak nie istnieje??? A, nie ma internetu. Znowu się router zaciął. Trzeba tylko przeskoczyć przez barierki ochronne, powyciągać wszystkie możliwie głęboko pochowane przed małym kablem i zresetować. Jest.

Heeeeeeeee.Heeeeeeeee. He.

Kurczę, dorwał te zabronione. Trzeba znowu powiesić wyżej. Jak te dzieci rosną centymetr dziennie? Niedługo zabraknie lodówki.

Poddaję się. Kronika z 4 kantonów będzie kiedy indziej.

Na końcu zastanów się, czego oczekujesz od bloga. Chcesz żeby inni Cię obserwowali? Chcesz publikować swoje posty na facebooku? Może chcesz zwrócić na siebie uwagę jakiegoś wydawcy? 

Z wydawcą to może za daleko. Ale HTMLe już opanowałam. Wstawiamy link ze skrótem do obserwowania bloga. Obserwujesz ten blog. To ich wersja. Śledzisz tego bloga. To moja wersja. Tego bloga? Rany, dopełniacz zamiast biernika. Mówi się ten blog, nie tego bloga. Gdzie to się zmienia??? Nie wiem, poddaję się. Może będzie w jakiejś instrukcji później. Na razie mam błąd gramatyczny na głównej stronie O mnie.Super.

Jak robi kaczuszka? Kwa,kwa. A jak robią motylki? Farfalle, szmeterlingi latają po brzuszku. A jak robi kotek? Muuu. Jezu, MIAU. Kotek robi MIAU przecież. Dobrze, możesz się pobawić moim kapciem, tylko go nie bierz do buzi.

Linki do fanpage na fejsbuku też już są, na dole strony. Nawet sporo osób komentuje randki na fejsie, chociaż więcej wstawia tylko lajki. Lubię. Nie Lubię. Lubię. Nie Lubię. Lubię. Nie Lubię. No co jest znowu?

Nie, klawiatura nie jest fajna do zabawy. Be klawiatura, nie walimy rączką. Ekran też be.

O, dzisiaj jest 7777 wejść. Siódemka to cyfra szczęśliwa, czy diabelska? Nieważne, fajnie wygląda. 7777.

Co się stało? Czemu płaczesz? Jesteś śpiący? OK, pójdziemy spać. Luli laj.

Śpiący? 😉 Godzinka dla mnie. Wreszcie skończone.

Nowa strona O mnie gotowa, widżety, skróty i bzdety też.

Kurtyna.

Oklaski.

[blog_subscription_form]

Blogging U.

Co ja tutaj robię? #4 Lustereczko powiedz przecie, kto jest najfajniejszy w świecie

Zadanie na dziś to wybór konkretnej osoby, do której chciałabym skierować swój blog. Rozdwojenie jaźni i cellulitis robią jednak swoje i skończyło się nie na jednej, a na trzech.
ON siedział mi w głowie już od dawna, od kiedy zalęgła w niej idea opisania na blogu Canyoning w Cresciano, w kantonie Ticino. Nie, to nie to spływanie nakichaną powietrzem łódką górskimi rzekami (to canoeing). A to chodzi o kaniony, czyli skałki, woda i takie tam. Kto w Polsce jest na tyle rąbnięty/porąbany, żeby przyjechać do Szwajcarii i skoczyć z wodospadem prosto na skały i jeszcze się z tego cieszyć? Jureczek, oczywiście. Yuri Drabent, najbardziej zakręcony człowiek, jakiego mi przyszło spotkać w życiu. W dzieciństwie mama kręciła mu na włosach wałki na noc i tak mu już zostało – bujna szopa z loczkami, mogąca startować w konkursie na mistera Afro 2015. Nie może się zdecydować, czy chce być Ikarem, czy Batmanem, więc skacze i lata, a przy okazji jest guru mediów społecznościowych w Polsce (i nie tylko). Ja babcia nierozwojowa się trzymam tylko fejsbuka i ostatnio piszę bloga, on wie co piszczy w internecie zanim ktoś dojrzy dziurę i piszczącą w niej myszkę. Super pozytywnie nakręcony człowiek, gadający z prędkością karabinu maszynowego a charyzmy ma za 1000 Wilhelmów Tellów. No więc Yuri byłby odpowiedni, żeby przeczytać mój post o równie naadrenalinowanych facetach, co on i czym prędzej popęndolić do Ticino. Tylko że… jeszcze tego postu nie napisałam…. Na zachętę zdjęcia z Sasso Bianco, ulubionego miejsca kanioniowców (zwanych inaczej jaskiniowacami) i filmik z Yurim. Dla wrażliwych na piękno języka polskiego- lepiej bez dźwięku.

This slideshow requires JavaScript.

 
JEJ nikomu przedstawiać nie trzeba. Zdarzyło mi się dwa razy, że prawie ją spotkałam. Raz, 11 lat temu, w egipskim raju nurkowców i snoorklowców idę sobie promenadą i patrzę: o Martyna Wojciechowska. Tak mnie zatkało, że nawet dzień dobry nie powiedziałam. Drugi raz, jak zobaczyłam na fejsie zdjęcie koleżanki z korpoławki z Martyną na korytarzu. To jak to, była u nas w firmie? No była. A ja przegapiłam. Martyna zdobyła już wszystkie ośmiogóry na świecie, jakie były do zdobycia, więc mierne alpejskie czterotysięczniki w Szwajcarii to dla niej Pan Pikuś. Gdzie by tu zabrać na spacer naczelną National Geografic i Kobietę z Końca Świata , co już wszystko widziała i ser z niejednego pieca jadła? Hmm… może do Sigriswil? Mam do końca marca dwa kupony rabatowe na spacerek 36 metrowym mostem panoramicznym, rozciągniętym między dwiema górami nad jeziorem w Thun. Widoki obłędne, trochę pikawa szybciej bije, bo most ażurowy i widoki spod stóp też można oglądać, z tym że jest jeden mały problem. Kupony dostaliśmy z moją szwajcarską połówką, jak obżeraliśmy się ciastkami w fabryce Kambly i mieliśmy się na ten spacerek wybrać razem. Jak pojadę z Martyną, to on będzie musiał zostać w domu. No nic, wmówię mu, że ma lęk wysokości. Może łyknie. Najwyżej poczyta sobie na blogu, jak było nam z Martyną fajnie. W poście o Sigriswil, co jest tutaj: KLIK (nie ma jeszcze postu, to KLIKa też nie ma. Znowu). Na otarcie łez kilka zdjęć fabryki w Kambly. Nie będę wredna, widoku ciastek wam oszczędzę.

This slideshow requires JavaScript.


To po trzecie i ostatnie już się poprawiam i post dla NIEGO już jest, proszę tu: KLIK – Dlaczego Warszawa to nie Berno?. Odpowiedni człowiek do Szwajcarii i do Berna, gdzie rządzą rowery, a on jest pierwszym prezydentem w Polsce, co służbowo i w garniturze jeździ do pracy na rowerze. Współczesny szeryf bez kapelusza, zaprowadzający porządek w mieście niczym 11 sprawiedliwych, prezydent Słupska Robert Biedroń. Podobno od kiedy objął urząd ustawiają się do magistratu wielomiesięczne kolejki Słupeczków i Słupeczek, którzy koniecznie chcą wyjść za mąż lub za żon przed obliczem pana prezydenta.
No to na dzisiaj robota skończona. Jakby Robert chciał kiedyś naprawiać świat wzorem Szwajcarów, to przepis na to ma gotowy – na moim blogu. I wybór jego osoby nie ma nic wspólnego z tym, że właśnie się zgłosiliśmy z frankiem do randki na BLOG ROKU 2015 w kategorii publicystyka, gdzie Robert jest jurorem. Nic a nic. Wcale. Wcalusieńko.
[blog_subscription_form]
Blogging U.

Co ja tutaj robię? #3 Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie

Mowa jest srebrem, a milczenie złotem.
Jak Cię widzą, tak Cię piszą.
Krowa, co dużo ryczy, mało mleka daje.
Nie ważne, jak mówią, byleby mówili.
Jak byłam w 2 klasie podstawówki, pani ogłosiła konkurs na zebranie największej ilości polskich przysłów. Większość dzieci miała 5-10, ja zebrałam 132. Ostatnie brzmiało: Gó….. chłopu, nie zegarek, ale mama zabroniła mi je przeczytać. To mój tata taki twórczy był i dziecku w pracy domowej pomógł.
O czym to miało być dzisiaj? A tak, o gadaniu. Obgadywaniu, mówieniu, plotkowaniu, przekazywaniu dalej bardzo istotnych i ważnych rzeczy, czyli ogólnie o tym, że blog się pisze po to, żeby inni go czytali. A następnie mówili o nim innym, żeby ci kolejni też go czytali i obgadywali. No bo generalnie taka jest idea bloga. I tu jest sęk (tfu – pies) pogrzebany – jak dotrzeć do tych wszystkich fajnych ludzi, żeby takie fajne nasze wypociny czytali.
Pół życia (czyli wychodzi na to, że mam 16 lat) spędziłam w korporacji, to się znam na tych wszystkich targetowaniach, social mediach, spamowaniach biednych czytelników mailingami, kontentach i ogólnie, jak ten e-świat działa.
Tak więc po pierwsze (na języku polskim też się znam – nie zaczyna się zdania od więc) – do kogo to ja miałam targetować mój blog? Najłatwiej pisać o dzieciach. Zawsze się znajdą mamuśki, ciężarówki i inne takie z wiszącymi ramionami do kolan, co coś parentigowego poczytają. A niech mi tam, nie pójdę na łatwiznę. Szable w dłoń i hajda, będę pisać do wszystkich w Polsce, co chcą się oderwać od śmiertelnie poważnej rzeczywistości i uważają, że czytanie o Szwajcarii to najlepsze, co ich przy porannej kawie może spotkać. Rzesze ludzi, nieprzebrane tysiące już przestępowały z nogi na nogę u wrót internetu i nie mogły się doczekać, aż w końcu ktoś mądry, jak ja, na to wpadnie. Tak więc moja liczna grupa followerów vel śladowców składała się z:

  • mojej rodziny – 20 osób
  • moich wszystkich znajomych z fejsa, zmuszonych, żeby się zapisali do polubienia Randek na FB- 60 osób
  • wiernej grupy korpoznajomych, zmuszonych służbową pocztą elektroniczną do czytania bloga – 50 osób

Na matematyce też się znam, do tysiąców to brakuje jeszcze parę zer na końcu. Niespodziewanie okazało się, że o Szwajcarii może czytać też Polonia w Szwajcarii (odkrycie godne Kolumba) i dzięki spamowaniu kilku zgrupowań rodaków na fejsbuku mój blog zaczął osiągać alpejskie szczyty swojej popularności. Do dziś niepobitym rekordem jest 1271 osób, które jednego grudniowego dnia przeczytały post jaka to ja nieszwajcarska jestem (tu KLIK).
Po drugie – kontent, czyli co właściwie o tej Szwajcarii miałoby być. Nie turystycznie, nie gospodarczo, nie poradnikowo, nie zbyt osobiście, to jak? No właśnie tak, jak jest. Na luzie, trochę wymądrzania się, trochę złośliwości, serwowane na tacy helweckich rozmaitości i prywatnego widzimisię.
Po trzecie i najważniejsze – stali czytelnicy, śladowcy, prześladowcy i naśladowcy, którzy kliknęli na blogu na Follow, żeby mnie obserwować, sami nie wiedząc, co ich jeszcze czeka. Każdy blogger i inne zwierzę socialmediowe marzy o tym, żeby mieć jak największą rzeszę followersów – jakby powiedziała królowa angielska Elżbieta i książę William i księżniczka Szarlotka. Chociaż ona to by raczej powiedziała dada glu glu – moje pisklę jest w podobnym wieku, więc wiem, co gada, mimo że po polsku, nie po angielsku. Tak więc marząc o tych moich śladowcach doszłam do wniosku, że ja sama nikogo nie śledzę. I na tym polega moje dzisiejsze zadanie domowe z Uniwersytetu Blogowania – zapisać się do obserwowania 5 bloggerów. Postanowiłam iść tropem patriotyczno – lokalizacyjnym i – ta ram ta dam! – moja subiektywna lista blogów, których od dzisiaj będę śledziem:

  1. Paparental Advisory Lamberta Króla – blog parentingowy polskiego taty w Szwajcarii – bo jest na miejscu, bo opisuje co mnie czeka za parę lat jak pisklę będzie kurczakiem i bo ma fajne imię, jak ja
  2. Szwajcarskie Bla Bli Blu Joasi Lampki – kwintesencja polskiej szwajcarskości i szwajcarskiej polskości – bo to klasyka sama w sobie i ma podobny do mnie styl pisania
  3. exequo Mataja trójki położnych i Mum and the City Ilony Kosteckiej – dwa blogi parentigowe, jeden na poważnie i bardzo mądrze, drugi już mniej na serio, dla rozrywki – bo nie da się uciec od tego, że jednak się jest rodzicem
  4. Auslanderka w Szwajcarii Joanny Rutko-Seitler – ponownie lokalnie i patriotycznie – bo wzruszyła mnie walentynkowym stwierdzeniem, że – cytuję:  Szwajcarzy to jakoś uczuciowo uzdolnieni nie są
  5. było exequo w 3, ale punktacja myśli za mnie i nie mogę tam dopisać dwóch cyfr.

Zaczęło od przysłów polskich, to na przysłowiu wypada skończyć. Do mojej listy 132 dokładam jeszcze jedno, takie na czasie:
Nie ma Cię na fejsie, to nie istniejesz. Ładne, prawda?
To jak, śledzicie mnie już na blogu? Trzeba znaleźć taki przycisk OBSERWUJ lub dla łatwizny kliknąć LIKE na fejsbuku a potem szerować, ile wlezie: https://www.facebook.com/RandkizFrankiemS/. 
Można też obgadać mnie ze swoimi znajomymi na fejsie i innym takim wallu, klikając w jeden z przycisków na dole, o tu:
A generalnie to trzeba blog zanieść pod strzechy na prawo i lewo, żeby mi słupki oglądalności skoczyły. Czekolada na zdjęciu jest na zachętę.
 
 
[blog_subscription_form]
Blogging U.

Co ja tutaj robię ? #2 czyli co nam mówi tytuł, a nie powinien

Epopei uniwersyteckiej część 2: Co mi w głowie siedziało, żeby tak nazwać blog?
Miało być oczywiste, ale nie że osiołkowi w żłoby dano, tylko że sam sobie to siano znajdzie. W sensie, wiadomo, że o Szwajcarii, ale nie „Ja w Szwajcarii”, „Mój blog o Szwajcarii” kawa na ławę, tylko tak yntęligęntniej jakoś. No i wyszło jak kura pazurem.
Się nawinął akurat kryzys gospodarczy z nieszczęsnym frankiem w zeszłym roku, więc pomyślałam – o, frank szwajcarski. Przecież wszyscy wiedzą, co to frank szwajcarski. Od razu będzie wiadomo o co kam an, a przy okazji dwie pieczenie na jednym ogniu: że niby tak poważnie bo o gospodarce, ale te randki to trochę finezji dodadzą. Więc wyszły Randki z Frankiem S. Nie szwajcarskim, bo by za długo było, poza tym przecież każdy wie, co to frank, to co mam się rozpisywać.
Po czym się okazało, że jednak nie wie. Ten Frank S. to twój chłopak w Szwajcarii? Profil matrymonialny dla Szwajcarów i Polek zakładasz na tych randkach? Jeszcze lepiej było po angielsku – Dating Frank S. – i dostałam słodkie propozycje spotkań towarzyskich z Tobago, Honolulu i Nibylandii. Kiedy nawet moja wszystkowiedząca szwajcarska połówka nie załapała, że to o jego walucie krajowej miało być, to zapadła decyzja -trzeba frankowi dopisać pełne nazwisko, inicjały nie wystarczą. I tak zostały Randki z Frankiem Szwajcarskim. Dla oczywistej oczywistości doszedł jeszcze dopisek „Szwajcaria made in Poland”. Propozycji matrymonialnych na szczęście coraz mniej. Jedną zresztą przyjęłam.
I jeszcze jakieś zdjęcie zobowiązujące do tytułu muszę wstawić. Frank, czy randka? Dobra, randka  – nad Renem.
Ps. Ten na górze to nie Frank S. Żeby nie wyszło, że taka materialistka ze mnie, dziubka z polską złotówką też sobie nie robię.
[blog_subscription_form]
Blogging U.

Co ja tutaj robię?

Hmm. Taka sytuacja jest.
Nie chodzi o to, że mam schizofrenię, rozdwojenie jaźni, cellulitis, czy też nagle mnie naszło na zastanawianie się nad własną egzystencją, tylko dostałam takie zadanie: Pokaż się, ktoś ty i po co ludziom zawracasz głowę tym swoim blogiem. Mój blog-gospodarz, czyli wordpress.com, wynajmujący mi łaskawie stronę, wziął mnie i zapisał na doszkalanie z blogowania w ramach Blogging University. Pierwsze zadanie: wyszczerz zęby w blogowym selfie i powiedz wszystkim, jaka to ty fajna jesteś. W dodatku mam czas tylko do północy, więc zamiast oglądać właśnie wyjący wiatr za berneńskim oknem – próbuję tu coś mądrego wymyślić na swój własny temat.
Tak po bożemu to już jest – w O mnie. Że się wzięłam z Polski do Helwetolandii zawinęłam jakiś rok temu i żeby sobie czas umilić w wolnych chwilach między bieganiem za raczkującym 3/4 Polakiem i 1/4 Szwajcarem a gotowaniem zupy serowo-czekoladowej dla 1/2 polskiej i 1/2 szwajcarskiej małżeńskiej połówki, skrobię sobie co nieco internetowym atramentem na blogu. A żeby nikt przypadkiem nie zapomniał, jaka to ja zabawna i złośliwa jestem, to wszystko  okraszam dużą dawką ironii i humoru. Prawdziwa Polka na obczyźnie. Tu dogryzam, tam marudzę, jeszcze trochę ponarzekam i pomruczę i oczekuję, że wszyscy będą mi za to bili brawo i mówili, że fajnie się mnie czyta.
 
To jak, fajnie się mnie czyta?
 
Blanka
[blog_subscription_form]
Blogging U.