Przez Szwajcarię czekoladą i serem płynącą. Gdzie można poczuć prawdziwy smak Helwecji?

czekolada szwajcarska

Gdzie w Szwajcarii są najlepsze czekolady i sery?

To jedno z pierwszych pytań, które zadaje sobie tutaj każdy turysta.

Dzisiaj wybierzemy się na kulinarną wycieczkę po Szwajcarii.

Degustacja czekolady, sery, ciastek, soli i kukurydzy.

Gotowi na odkrywanie helweckich smaków? Czytaj dalej „Przez Szwajcarię czekoladą i serem płynącą. Gdzie można poczuć prawdziwy smak Helwecji?”

Puknij się w łeb człowieku czyli jak ciężko wzdychają Szwajcarzy, gdy słyszą o sobie stereotypy

Stereotypy o Szwajcarach

Polacy piją wódkę na śniadanie, a w Warszawie po ulicach chodzą polarne niedźwiedzie.

Co tam jeszcze?

Ach, no słynny kawał z Niemiec: Jedź do Polski na wakacje, twój samochód już tam jest.

Taaa… wszyscy uwielbiamy stereotypy, szczególnie jak nie dotyczą nas.

A co tam mamy o Szwajcarach? Że są nudni, uporządkowani jak w szwajcarskim zegarku i mają fioletowe krowy.

Muszę przyznać, że im dłużej mieszkam w Szwajcarii, tym coraz trudniej przychodzi mi patrzeć na ten kraj z dystansem.

Stereotypy się weryfikują, Szwajcarzy normalnieją, tylko te krowy czekają za każdym rogiem. Nie, wcale nie fioletowe. Normalne, mućkowate.

Jak myślicie, co najbardziej wkurza Szwajcarów? Krótka lista stereotypów, z którymi borykają się Helweci. Czytaj dalej „Puknij się w łeb człowieku czyli jak ciężko wzdychają Szwajcarzy, gdy słyszą o sobie stereotypy”

Boskie orzeźwienie i płynne doświadczenie. O tym, jak postanowiłam przetestować szwajcarskie BIO

Postanowiłam przez tydzień być szwajcarska z krwi i kości. No, może z żołądka i jelit (ale romantycznie…).

Postanowiłam więc przetestować na sobie skuteczność super-hiper-bio-bezcukru-bezsoli-bezkonserwantów-wegetariańsko-wegańskich naturalnych soków Biotta, które są jednym z symboli Szwajcarii.

Bo oczywiście, żeby być w pełni szwajcarskie, to muszą być bio, super i hiper. Produkowane z lokalnych warzyw i owoców (no przecież, to postawa tutejszego rolnictwa), mało tego – zbierane są tylko sezonowo, czyli każda owoca lub warzywa wjeżdża na taśmę produkcyjną tylko przez kilka tygodni w roku.

Co myślą Szwajcarzy o swoim rolnictwie? Dlaczego wolą zapłacić więcej za lokalny produkt, niż kupić coś taniej z importu? Przeczytaj  Wsi spokojna, wsi wesoła, ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, co mieszka w Szwajcarii

Po głębszym zapoznaniu się z rysunkami na butelkach dochodzę do wniosku, że jednak kiwi i banany może nie są takie lokalne.

Soki Biotta produkowane są w pewnym pólnocno-wschodniohelweckim miasteczku Tägerwillen i oprócz klasycznych soków ze wszystkiego, co wpadnie w ręce, oferują też tygodniowe zestawy specjalne – dla tych, co postanowili oczyścić organizm przy pomocy właśnie ich soków. Przekładając z polskiego na polskie – przez tydzień człowieku jesteś głodny jak pieruńskie stworzenie, bo nie jesz, tylko pijesz. Soki. Czytaj dalej „Boskie orzeźwienie i płynne doświadczenie. O tym, jak postanowiłam przetestować szwajcarskie BIO”

Gdyby babcia miała wąsy, czyli co by było, gdyby mnie tu nie było

Gdyby mnie nie było w Szwajcarii, to pewnie bym była w Polsce.

Żyłabym sobie nieświadoma cudów i dziwów, jakie mi przyszło w nowej ojczyźnie poznawać, nawet bym za bardzo nie miała za czym tęsknić, no bo by mnie tu nie było. Więc za czym tu tęsknić.

Ale jestem.

Postanowiłam więc zrobić listę rzeczy, do których najczęściej bym wzdychała, gdyby mi przyszło wynieść się z sielsko-alpejskiego raju.

Tak na wszelki wypadek, gdyby w Szwajcarii miała wybuchnąć lokalna wojna atomowa i trzeba by brać nogi za pas, a ze sobą tylko najważniejsze rzeczy. Przynajmniej będzie wiadomo, czego i gdzie szukać – od dzisiaj lista będzie wisieć na lodówce.

Gdybym się wyprowadziła ze Szwajcarii, to brakowałoby mi… Czytaj dalej „Gdyby babcia miała wąsy, czyli co by było, gdyby mnie tu nie było”

6 powodów, dla których szwajcarska czekolada jest najlepsza na świecie

najlepsza czekolada szwajcarska

1. Szwajcaria to pionier w wywoływaniu odruchu oblizywania warg po czekoladzie

Inaczej rzecz ujmując, Szwajcaria jest jednym z pierwszych państw na świecie, w którym zaczęto produkować czekoladę na masową skalę.

Jako pierwszy, Francois-Louis Cailler pchnął koło historii w kierunku masowej produkcji słodkiej przyjemności w 1818 r. w Corsier-sur-Vevey. W jego ślady poszedł w 1826 r. Phillipe Suchard, który do końca XIX w. został największym producentem czekolady. W tym czasie czekolada stała się w alpejskim kraju równie popularna co ser z ziemniakami.

Dla niezorientowanych, kim byli Cailler czy Suchard – czekoladki Cailler są do dziś jedną z najbardziej popularnych marek w kraju, klasyczne bombonierki Femina czy batoniki Branche mają ponad 100 lat, a nadal można je kupić niemal w każdym sklepie.

Jedna z najstarszych fabryk czekolady mlecznej znajdująca się w Broc jest dziś Centrum Wyśmienitości Czekolady i – uwaga!!! – można ją zwiedzać! A przy okazji nażreć się niewiarygodnie dużą ilością pralinek prosto z linii produkcyjnej.

Rodzina Suchard zaś to twórcy słynnej fioletowej mućki, czyli Milki. Z ciekawości sprawdziłam, kiedy powstała polska najstarsza fabryka czekolady Wedel – w 1851 r. Czytaj dalej „6 powodów, dla których szwajcarska czekolada jest najlepsza na świecie”

Wsi spokojna, wsi wesoła, ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, co mieszka w Szwajcarii

rolnictwo w Szwajcarii

Szwajcarskie rolnictwo, czyli jakie?

Pytanie za sto punktów: Jakie ziemniaki kupi Szwajcar? Szwajcarskie za 3 Fr za kilogram, czy za 2 Fr – no dajmy na to -z Portugalii?

Oczywiście, że kupi te za 4 Franków, bo są bio.

Ewentualnie jak nie bio, to Fair Trade.

Coś w każdym razie muszą w sobie mieć, żeby być porządne, szwajcarskie i jeszcze zasłużyć na odpowiednią naklejkę.

Czytaj dalej „Wsi spokojna, wsi wesoła, ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, co mieszka w Szwajcarii”

Krótki poradnik, jak w 10 krokach zostać Szwajcarem

Właśnie mi i frankowskiemu blogowi stuknęło dwa lata. Nasza druga wspólna rocznica. Muszę przyznać, że przez ten czas mocno się zakolegowaliśmy, a i moje podejście do Szwajcarii uległo nieco zmianie. Pisałam już o tym, dlaczego nadal jestem Polką (KLIK) oraz o tym, jak rozpoznać Szwajcara (KLIK). A dziś będzie krótko o tym, jak z obcoludka stransformersować się na prawdziwego Helweta. Nie, nie chodzi o to ile i komu trzeba posmarować, żeby dostać lokalne obywatelstwo. Bycie Prawdziwym Szwajcarem to raczej stan umysłu – ciężki, ale możliwy do naśladowania. Czytaj dalej „Krótki poradnik, jak w 10 krokach zostać Szwajcarem”

9 nostalgicznych wspomnień o dorastaniu w Szwajcarii. Tfu, w Polsce

Niedawno pewien nowoszwajcarski Dimitri opublikował nostalgiczne wspomnienia, jak to było onegdej dorastać w Szwajcarii. Mogłabym na tym poprzestać i wkleić link do artykułu (KLIK: link o tutaj), ale co to ze mnie za Polka, że niby w Szwajcarii mieszkam a własnych peerelowskich wspomnień nie mam? Nie będę powtarzać za Dimitrem, jak ktoś ciekawy niech sam kliknie do źródła. U mnie na blogu swojsko. Polacy nie gęsi, swoją nostalgię też mają, a co. Szwajcarsko-polska bitwa na wspomnienia z zeszłego stulecia.

  • Kiedy recytowałeś wierszyk, żeby Św. Mikołaj nie zabrał cię ze sobą w worku

No, to takie banalne trochę jest. My w Polsce też wierszyki i piosenki Mikołajowi śpiewaliśmy. Mamy za to coś, czego Szwajcarom brakuje: czar plastikowej reklamówki z pracy mamy lub taty, wypełnionej kilogramem mandarynek i odrzutowych czekoladek. Paczki świąteczne dla dzieci to był hit, dzięki temu kochaliśmy komunistyczne zakłady pracy miłością nieodwzajemnioną. Podobno mandarynki i pomarańcze tylko na Święta rzucali do sklepów, a czekoladki były odrzutowe nie dlatego, że przeleciały długą drogę, tylko że to odrzuty z eksportu były. Wybrakowane ptasie mleczko i połamane czekoladowe wafelki. Mmmm pycha!
p1020628-w1024

  •  Kiedy nosiłeś butki tigerfinkli jak wszyscy twoi koledzy

Butki Tigerfinkli to takie brzydactwo made in Switzerland, udające lamparcią (tygrysią? no nie, nie tygrysią) skórę i z czerwonym pomponem. Do tej pory można kupić te pseudotradycyjne kapcie na bazarkach i lokalnych targach. Nie wiem, jak to się może komuś podobać. Nawet wersje dla dorosłych produkują, co prawda już nie w Szwajcarii, lecz…w Polsce. Co nie zmienia faktu, że my się możemy pochwalić gorszym obuwniczym badziewiem, czyli szkolnymi juniorkami, obowiązkowymi jeszcze za czasów mojej podstawówki. Jeżu, jakie to okropne było, tak jakby ktoś na siłę produkował najbrzydsze buty na świecie. A nie, przepraszam – brzydsze były te noszone przez panie sprzątające, woźne i salowe w szpitalach: wersja juniorki-senior, z materiału, za kostkę i z wycięciami na palce i pięty. Obowiązkowo sznurowane. Teraz podobno najbrzydsze buty na świecie projektuje Kanye West. Kanye: welcome to PRL!
p1020624-w1024

  •  Kiedy do szkoły podstawowej nosiłeś tornister pokryty kozią skórą

Takie mam mieszane uczucia trochę… Ekologiczna i porządna Szwajcaria, a biedne kozy na tornistry ze skóry obdzierali? Tradycja najwyraźniej nadal żywa, bo dziś rano widziałam taki plecaczek u jednego z dzieciaków pod szkołą. Za czasów mojego bujnego dzieciństwa bachorstwo na pewno nie ubierało się w skóry i aksamity, tylko w kryzysowe tornistry z pseudo-plastikowego skaju. Na pewno nie na kilka sezonów, bo rączka odpadała już po miesiącu. Za to niedługo potem weszły do mody pudełka na plecy udające tornistry, hit zachodu, jeszcze z bajkami na przykład – obiekt pożądania każdego małolata. Teraz nie w temacie trochę jestem, moje pisklę na razie za małe na szkolną wyprawkę, więc nawet nie wiem, jaka moda panuje pod flagą biało-czerwoną. Kultowe trzy paski Adidasa lub łyżwa Najka? Czy jednak dizajn made in Biedronka?

  •  Kiedy czołgi szwajcarskiej armii przejeżdżały przez miasto, a ty prosiłeś żołnierzy o ciasteczka i batoniki czekoladowe.

Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, czy przejeżdżające przez polskie miasta czołgi na początku lat osiemdziesiątych rzucały dzieciom cukierki raczki i krówki. Chyba nie… Może dlatego powetowaliśmy sobie straty związane z brakiem zabawy z miłującymi pokój żołnierzami hitem przedszkola: zabawą w Czterech pancernych i psa! Ja byłam zawsze Lidką, Marusia była za szybko obsadzana i nie zdążałam się na nią załapać. A każdy chłopiec musiał być Jankiem, więc zazwyczaj w grupie słoneczek lub krecików było 10 Janków na jedną blondwłosą Marusię.
fb_20170214_19_19_10_saved_picture

  • Kiedy wycieczka na koniec szkoły była na najwyższe wzniesienie w kantonie

Ja warszawsko-nizinna jestem, więc najwyższych puntów widokowych w naturze trochę brak. Chyba, że liczyć Pałac Kultury i Nauki. Szwajcarskie dzieci wysysają z mlekiem krowim miłość do zadeptywania tych biednych Alp wszelkimi możliwymi szlakami turystycznymi, polskie – miłość do ojczyzny i patriotyzmu. Zamiast wycieczek krajoznawczych po okolicy mieliśmy obowiązkowe wycieczki na groby poległych w czasie wojny, porozrzucane po pobliskich lasach. Każda szkoła miała „swoje” groby do opieki, co miesiąc inna klasa je czyściła i oddawała cześć.  A w ramach kontaktu z naturą obowiązkowo jeszcze lekcje w-f były zamieniane na grabienie liści wokół szkoły. Może dzisiejsi narodowcy też by trochę pograbili liście, zamiast robić patriotyczne zadymy.
p1070360-w1024

  •  Kiedy obwoźny sklep Migros pojawiał się w mieście, a rodzice dawali ci frankola na coś słodkiego

E tam, obwoźne sklepiki niech się schowają w porównaniu z naszymi odpustami. Różowa mordoklejka zwana też pańską skórką i domowej roboty jojo z folii aluminiowej wymiata. Tak przy okazji, ktoś wie, z czego jest zrobiony ten słodki hit odpustowo-cmentarny? Teraz panuje głównie na 1 listopada, bo odpusty trochę w niepamięć poszły. Zresztą tak jak obwoźne sklepy Migrosa.

  • Kiedy na tarasie widokowym z Zurychu obserwowałeś samoloty Swissair

Taras widokowy to każdy może sobie wybudować, żadna sztuka. Ale stworzyć Misia, kultową komedię Stanisława Barei? To tylko u nas. Dla mnie taras widokowy na lotnisku jest niepowtarzalnie związany z ko(s)miczną sceną na Okęciu w Warszawie:
– Ale ja mamę odprowadzam!
– Nie bądźcie natrętni! Natrętny pasażer…  O! A gdyby tu wasz synek z grupą stuosobową odlatywał i każdy z rodziców chciałby wejść, to jaki byłby tłok, sami widzicie i nie mówcie, że nie macie synka, bo w każdej chwili mieć możecie (sprawdzić, czy nie ksiądz). Mamę możecie pożegnać z tarasu widokowego.

Najbliższy czynny taras widokowy we Wrocławiu.
img-20150917-wa0004

  • Kiedy musiałeś odnaleźć zielony wagon kolei dla niepalących

Zielony, nie zielony – grunt to było odnaleźć jakikolwiek wagon, do którego dało się wcisnąć choćby milimetr ciała. Wy też tak jeździliście? Najpierw przez okno dzieci, niech zajmą miejsce w przedziale. Dalej wędrowały bagaże i narty, a na koniec rodzice próbowali się dostać do swojego dobytku i pociech po trupach bagaży innych pasażerów, którym szczęśliwie udało się zająć miejsce na krzesełku w korytarzu. Dla podróżujących inaczej zostawały jeszcze miejscówki w wersji lux na kibelku w toalecie. Ach, to były czasy…..

Ślimak, ślimak pokaż rogi, dam ci sera na pierogi

Emmentaler zwiedzanie fabryki sera

Rodzina się zjechała z Polski na wakacje, trzeba im coś szwajcarskiego pokazać.

Krowy i sery? Niech będzie, krowy i sery.

30 km od Berna jest Emmental – idziemy w komercję, zobaczymy jak się produkuje jeden z najsłynniejszych serów na świecie, emmentaler. Równie słynny, co gouda z Goudy w Holandii.

Tak, tak, też kiedyś myślałam, że emmentaler jest holenderski, dobrze że nawigacja mnie do kraju tulipanów nie wywiozła. Czytaj dalej „Ślimak, ślimak pokaż rogi, dam ci sera na pierogi”

Co by świat zrobił bez Szwajcarów?

Bez Polaków – wiadomo. Samochodów by nie było. No, może by były, ale napędzane wołami lub osłami, gdyby imć pan Łukasiewicz nie odkrył nafty vel ropy. A nawet, gdyby kto inny odkrył, to i tak w deszczową pogodę mogliby sobie automobiliści co najwyżej szybki w okularach przecierać palcem, gdyby nie epokowe odkrycie Józefa Hofmanna, znane dziś pod swojską nazwą wycieraczki do szyb. Jeszcze żeby mu tak świat nie skakał zza tych  wyczyszczonych szyb, wynalazł też resory samochodowe i spinacz do papieru. Może mapy gubił po drodze i chciał czymś je przypiąć.
A Szwajcarzy? Jak wyglądałby świat, gdyby nie było Szwajcarów?

  1. Nie byłoby śniadania

Wcinam co rano patriotyczną owsiankę z owocami i myślę, że taka polska jestem, a tu się okazuje, że ja szwajcarska jestem. Kto by pomyślał, że coś tak oczywistego jak śniadaniowe musli ktoś kiedyś wymyślił wspinając się na szczyty inwencji twórczej. Dosłownie. Szwajcarski lekarz Maximilian Bircher-Benner napchał się raz owsianką podczas alpejskich wędrówek i tak go to olśniło, że postanowił zbudować sanatorium w Zurychu, gdzie serwował pacjentom tak zwane „zdrowe żywienie” w ramach terapii. Serio. Musli było serwowane jako lekarstwo razem z innowacyjną dietą złożoną z warzyw i owoców, a biedny lekarz za swoją eksperymentalną terapię odsądzany był od czci przez dziewiętnastowiecznych chlebo- i mięsożerców. Jak widać, pomysł przetrwał do dziś, dzięki czemu kolejni guru od jedzenia mogą wymyślać innowacyjne diety przekonując nas: Jedzcie płatki owsiane z owocami. Bo są zdrowe. Swoją drogą, podobnie jak lekarstwo zaczynała Coca-cola, ale do zdrowości jej daleko. Co innego dżin z tonikiem. Tonik zawierał chininę, która ratowała europejskich żołnierzy przed malarią w Afryce, a że była gorzka to musieli ją zapijać dżinem. Samo zdrowie.

2. Ludzie musieliby wiecznie uprawiać seks

Jak wiadomo, Szwajcarzy są romantyczni inaczej. Z tego też powodu w 1875 r. pan Cailler wymyślił substytut miłości – mleczną czekoladę. Co oczywiste – jedzenie czekolady i uprawianie miłości mają ten sam wymierny efekt: wzrost poziomu serotoniny, hormonu wywołującego szczęście. Przemysł pornograficzny wtedy jeszcze nie istniał, więc na seksie nie było jak zarabiać. Co innego na czekoladzie. Sprzedawanie gorącym szwajcarskim kochankom przyjemności w kawałkach okazało się niezłym biznesem, więc rodzina Cailler założyła w Broc koło Gruyere najstarszą w Szwajcarii fabrykę czekolady i do dziś serwuje orgazm w gębie. Fabrykę w Broc można trzeba zwiedzić, rozkoszując się przy tym wszystkimi możliwymi odcieniami miłości do czekolady.

This slideshow requires JavaScript.

3. Nie byłoby ryby z grilla

Co ma bujanie balonem w chmurach do ryby z grilla? Ano ma. Do 1910 r. używano folii aluminiowej wyłącznie jako pokrycia latających balonów. Aż to genialny szwajcarski inżynier Robert Victor Neher postanowił opatentować swój wielce wymyślny pomysł nawijania jej na rolki i sprzedawania producentom żywności. Pierwszy pomysł podłapał producent matterhornowych czekoladek w żółtym opakowaniu, Tobler i zatrudnił świstaki do zawijania w aluminiowe papierki (o słynnych czekoladkach Toblerone tu: KLIK). Od tej pory słodkie matterhorny nie rozpuszczały się w dłoni, tylko w ustach. Kolejny był wielki magik, Julius Maggi, który w sreberka pakował kostki rosołowe i zupki instant. I tak oto dzięki zmyślnym panom możemy dziś zjeść rybę z grilla pieczoną w folii aluminiowej.
P1000794-W1024

4. Nie byłoby rozwoju domowych gospodyń w proszku

Skoro już o wielkim Magu mowa, to pierwsze obiadki w proszku stworzone zostały w 1886 r. przez pana Maggi na bazie grochu, fasoli i soczewicy, jako pożywny substytut brakującego na rynku mięsa. Szybko powstała wersja w formie płynnej, po którą dziś sięgają chętnie leniwe gospodynie domowe, doprawiając nam obiady sfabrykowaną chemią spożywczą. Kostki rosołowe i dania instant w proszku też się nieźle zadomowiły na stołach, szkoda tylko, że niewiele dziś mają wspólnego ze zdrowym jedzeniem, jak to było w XIX w. Ciężko uwierzyć, że oprócz propagowania zdrowotności dla swoich pracowników i klientów pan Julius Maggi był również pionierem w zawodowym socjalu: stworzył i opłacał ubezpieczenia zdrowotne, renty pracownicze dla wdów, bonusy dla seniorów i niepełny dzień pracy w soboty. To może zamiast znaku Solidarności od dziś Maggi na sztandarach związków zawodowych?


 
5. Marchewki nie startowałyby w konkursie piękności na gładką skórkę.
Bo miałyby nadal taką chropowatą, zeskrobaną tępym nożem. A ziemniaczki gubiłyby kilogramy podczas obierania, gdyby swoje 70urodziny nie obchodziła właśnie obieraczka do warzyw. Wymyślona przez Węgro-Amerykanina, Alfreda Neweczerzal, zasiada już w panteonie gwiazd sztuki w słynnym Museum of Modern Art w Nowym Jorku, a czym starsza, tym… taka sama. Oparła się wszystkim nowoczesnym dizajnom i rewolucjom kulinarnym i od lat pozostaje w tym samym kształcie. A to się wszystkie szafiarki wkurzą. Stara, bez promocji, a nadal modna. Taka szwajcarska obieraczka.
 

Poszukiwany, poszukiwana

P1020367
Z braku zdjęcia szwajcarskich śledzi, berneńskie torty

Szwajcaria to jeden z głównych producentów i ekporterów śledzi. Kraj śródziemnokontynentalny, bez dostępu do morza, z temperaturami letnimi ponad 30 stopni, więc radzi sobie całkiem nieźle, zważywszy że śledzie generalnie lubią morze i to zimne w dodatku. Polski gust kulinarny śledziowo-olejowy-z-cebulką-i-rodzynkami vel rolmopsowo-pożydowsku-ze śliwką może być w pełni zaspokojony. Tak, rybka lubi pływać, wystarczy pierwszy mały rybny sklepik na rogu i Jeszcze Polska nie zginęła! Z taką oto wiedzą geograficzno-przyrodniczą udałam się pięknego poranka na zakupy i okazało się, że właśnie wtedy, akurat wtedy Szwajcarzy przenieśli całą hodowlę śledzi do Szwecji. Prawie jak Szwajcaria, też na S, nawet SZ, jednak PRAWIE robi różnicę. Śledzia brak.
W nieutulonej żałobie po srebrnych ogonkach dałam złośliwym Helwetom jeszcze jedną szansę. Marynowane grzybki. Ha! w końcu lasów nigdzie nie przede mną nie ukryją. Zastępy zawekowanych borowików, maślaków i podgrzybków pewnie czekają już niecierpliwie w szeregach półkowych sklepów, przekrzykując się jeden przez drugiego: Wybierz mnie! Wybierz mnie! Tym razem przygotowałam się lepiej. Uzbrojona w noktowizor i wykrywacz grzybów przeczesywałam półka po półce, szafka po szafce. Znowu się cwane ukryły lepiej niż Talibowie w górach Afganistanu. Nic. Zero. Następnym razem wezmę drona i zaatakuję z zaskoczenia.
Za trzecim razem zaczęłam opracowywać strategię. W końcu Strategia to mój zawód, kilka lat w korporacji robi swoje. Skoro jesteśmy w części niemieckojęzycznej, to jedzą to samo co Niemcy. Eh, kapusta, głowa pusta. Sauerkraut! Kapusta kiszona to musi być to. A w Polsce beczka z kapustą stoi zawsze w pobliżu beczki z ogórkami kiszonymi, więc będą dwie kiszonki na jednym ogniu. W końcu aż tak daleko nie mogli odejść od cywilizacji środkowoeuropejskiej. Cóż to za kraj bez kapusty kiszonej? Okazało się, że jest taki kraj. Szwajcaria. Znowu pudło.

P1020369
Szwajcarzy są praktyczny. Tort i świeczka w jednym

Popadając w coraz czarniejsze odmęty rozpaczy, bo ci Talibowie jeszcze mi siedzieli w głowie postanowiłam poprawić sobie humor mieszanką odurzającą. Klasyka narkotykowego gatunku, polski makowiec. Trzeba tylko znaleźć mak. Ktoś podobno gdzieś go widział koło Zurychu, przedsiębiorczy Polacy założyli nawet forum „Gdzie w Szwajcarii można kupić mak?”. Z przecieków agencji wywiadowczych dowiedziałam się, że trop z Talibami był dobry. Polski mak można czasem kupić w sklepach z orientalną żywnością, obok arabskiego kuminu i tajskiego Changa. Niektórzy wegaglukolatozowcy uznali nawet, że jest to zdrowa żywność, więc zdarza się go wytropić na stoiskach BIO. Oczywiście, jak wszystko na stoiskach BIO ceny mają się nijak do rzeczywistości.
Ale, zawsze to coś. Mały krok człowieka, ale wielki skok ludzkości.
To teraz idę szukać kaszy gryczanej, jaglanej, agrestu i pierogów.

Babeczka z kubeczka czyli jak wielką Polką byłą Maria Curie Skłodowska

Najsłynniejszą Polką w historii była i na zawsze pozostanie Maria Curie Skłodowska (nie licząc Matki Boskiej Częstochowskiej, oczywiście). My, Polacy, jesteśmy bardzo dumni z osiągnięć naszej podwójnej noblistki w dziedzinie chemii, pierwszej Polki, która ukończyła Uniwersytet Sorbona, pierwszej kobiety, która na tymże uniwersytecie została profesorem (może nawet pierwszym uniwersyteckim profesorem na świecie). Dzięki niej mamy polskobrzmiący pierwiastek w tablicy Mendelejewa, polon (no, kto zna inny narodowy pierwiastek, kto?) i promieniowanie radioaktywne. Kochamy ją tak bardzo, że składamy jej chemiczny pokłon codziennie w kuchni.
babeczka z kubeczka 2 babeczka z kubeczka
Dla przykładu takie cudo – babeczka z kubeczka. Lecytyna słonecznikowa, mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych estryfikowane kwasem mlekowym, mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych estryfikowane kwasem octowym, difosforany, węglan sodu, mleko w proszku, jaja w proszku, aromat z laktozy, aromat z orzecha laskowego. Sama chemia, pokłon oddany, patriotyczny obowiązek spełniony, dzienna dawka napromieniowania geniuszem wielkiej Polki – przyjęta.
Pytanie najważniejsze – co to ma wspólnego ze Szwajcarią? Jest! Smak czekolady! Jest nawet kostka czekolady na opakowaniu! To na pewno fioletowa krowa, alpejskie świstaki zawijające w sreberka i już mamy prawdziwie ciasto czekoladowe.
Tak, ja wiem że nikomu nie chce się wertować półek w sklepie w poszukiwaniu „prawdziwego” jedzenia, pamiętajmy tylko, że TO nie jest jedzenie. To kolejna papka marketingowa wciskana nam „na zdrowie”, po którą bezrefleksyjnie sięgamy. Pisałam już o tym wcześniej, napiszę po raz kolejny: czytajmy etykietki i nie dajmy zatruwać się chemią.
Żeby zejść nieco z piedestału, ucieknę się do plagiatu tego czegoladowego cuda i proponuję facetów z owsa, czyli muffiny z otrębów owsianych z dodatkiem kakao (a niech będzie, że czekoladowe).
muffinki
12 łyżek otrębów mieszanych (mogą być owsiane z dodatkiem pszennych lub jakieś inne)
+ 4 łyżki kefiru
+ 4 żółtka
+ coś słodkiego dla chcącego : 2 łyżki miodu lub cukru, cukier waniliowy albo wanilia
+ kakao do koloru
+ dla chcącego łyżeczka proszku do pieczenia lub sody, żeby faceci wyprężyli bardziej czekoladowe muskuły
Wszystko mieszamy a na koniec dodajemy ubitą pianę z 4 białek.
Przygotowanie trwa 10 min, a pieczenie 20 min. Z takiej porcji wychodzi 12 muffin(ów) zdrowych i naturalnych, co prawda bez namaszczenia patriotycznego. Co ważne – dietetycznych (!!!) bo otręby zawierają dużo czyszczącego organizm błonnika.
Przetestowane wielokrotnie na kolegach i koleżankach z pracy, wszyscy żyją.
Ps: Pozdrawiam nieustannie moją guru od zdrowego i naturalnego żywienia, Kasię Bosacką.

Narodowy sport stołowy – Fondue

fondue seroweTak, tak, wy też kochacie fondue, chociaż może jeszcze o tym nie wiecie. Narodowy sport stołowy Szwajcarów, czyli ćwiczenie mięśni przedramienia podczas nieustannego sięgania do bulgocącego kociołka. Oprócz ruchów prostych góra-dół , dozwolone – a wręcz wskazane – są ruchy okrężne, co by kleistą mazię raz na jakiś czas w kociołku zamieszać. W wersji naturel (inaczej saute) wasz długi dwuząb* będzie nadziany miękką bagietką. W wersji exclusive – oprócz bagietki podawane są małe gotowane ziemniaczki po generalsku**. Fondue to nie jest PO PROSTU jedzenie gorącego sera. Jak wszystko w Szwajcarii – ma swoje niezbywalne zasady:
1) Po pierwsze primo – z widelca do kotła z serem nie można zgubić bagietki (ani żadnej rzeczy, która nią nie jest). Za zgubienie raz nadzianego już kawałka są kary. Jakie – ustala to towarzystwo naokołostolne przed rozpoczęciem kolacji. Zgubienie bagietki oznacza, że nie jesteśmy dość wprawnymi pożeraczami fondue a założenie jej na widelec było przypadkowe i niechlujne, nie poprzedzone wymaltretowaniem biednego kawałkach w palcach tak, żeby na widelcu opierała się skórka. Najbardziej pewny sposób – połowę kromki bagietki (nie całą!***) zegnij w pół i nadziewaj skórką, a nie „miękkim”.
2) Po drugie primo – na dnie kociołka zawsze trochę sera się przypala. Nie szorujemy widelcem po dnie, żeby nie odrywać przypalenizny i nie psuć tym smaku pozostałego jeszcze płynnego gluta.
3) Po trzecie primo – w pogotowiu należy mieć przygotowany pieprz. Jak gości jest więcej, to warto mieć nawet dwie pieprzniczki, bo w użyciu są cały czas. Można oczywiście bezceremonialnie pakować ser z bagietką prosto do ust, ale „po szwajcarsku” najpierw obtoczymy ten lejący się i spływający nam z widelca ser w zmielonym pieprzu na włanym (sic!) talerzu. Nie należy próbować korzystać z pieprzu na talerzu siedzącego akurat obok współfonduownika, bo na 100% ściekający ser spadnie akurat na obrus pomiędzy talerzami. Co oznacza prostą zasadę – zanim sięgniesz do kociołka po kolejną porcję sera – najpierw obficie posyp swój talerz pieprzem.WP_20150323_003
4) Po czwarte – fondue to danie zimowe. Nie należy się zadręczać kalorycznością tej potrawy, bo jakby nie licząć przekraczamy jedną kolacją tygodniowe dawki potrzebnej nam energii żywieniowej. Ale w zimie – jak wiadomo – jest ZIMNO. I dlatego można jeść fondue i się nie przejmować pozostałościami w biodrach i udach. Panuje też prosta logiczna zasada – ponieważ sery śmierdzą i zostawiają w domu specyficzny zapach przez kilka kolejnych godzin, fondue należy jest na zewnątrz (na balkonie, również restauracyjnym). A ponieważ w zimie na balkonie jest zimno, trzeba zjeść sycące fondue, żeby nie zmarznąć. Proste, prawda?
5) Dla zabicia wyrzutów sumienia zjadanymi kaloriami (ok, też dla podkreślenia smaku) w ramach przystawek podaje się piklowane ogóreczki lub marynowane cebulki. Ja usilnie próbuje wcisnąć swoją polskość i nachalnie serwuję też typowe polskie surówko-sałatki, przez co narażam się zazwyczaj na wyrzuty mojej szwajcarskiej połówki: nie rób tyle sałatki bo nikt nie będzie chciał potem jeść FONDUE. Odwieczna walka nabiału z warzywem. W Polsce sałatko- surówki cieszą się uznaniem na równi z serem, w Szwajcarii biedne warzywa stoją samotnie wciśnięte w róg stołu, skazane na bycie wyjadanym przeze mnie następnego dnia.
Dobre rady:
a) Najlepsza mieszanka serów do fondue to moitie-moitie: pół Vacherin, pół Gruyere. Żeby zaspokoić wyrafinowane gusta serowych smakoszy, moja wszystkowiedząca-o-serach połówka jedzie w tym celu na zakupy do jednego, wyspecjalizowanego sklepu we Fryburgu. Podejrzewam, że w Szwajcarii jest więcej sklepów z serami do fondue, ale ja słyszałam zawsze o tym jednym. (Dla przypomnienia o serach szwajcarskich).
b) dla lepszego smaku do kociołka wlewamy najpierw białe wino do odparowania, a potem mieszamy pozostałą ilość z serem
c) na sam koniec najważniejsze: po skończonej kolacji koniecznie trzeba wlać wodę do brudnego kociołka z resztkami przypalonego sera. Inaczej będzie to nasze pierwsze kilkugodzine szorowanie kociołka i ostatnie fondue w życiu.
Smacznego!
*wiedelec znaczy się
** w mundurkach, oczywiście galowych. W Szwajacarii każdy obywatel płci męskiej ma obowiązek odbycia służby wojskowej, z tego też powodu – jak sądzę – ziemniaki w mundurkach do fondue są dość popularne
*** jak zanurzysz całą kromkę w serze, to potem w całości musisz ją umieścić w otworze gębowym i będziesz udawać, że manewr z wylewającym się z buzi gorącym serem był zamierzony
Dla mocno poruszonych niniejszym tekstem załączam stronę serów Vacherin z Fryburga, skąd można sobie ściągnąć uroczą tapetę na ekran komputera z rodzajowym obrazkiem tematycznym, np taką krową.krowaTrzeba kliknąć tutaj
Ewentualnie wysłać takąż pocztówkę e-mailem znajomemu. To tutaj

Hajda na koń i stępem smacznego marsz!

Marszałek Piłsudski a swojej Kasztance
Marszałek Piłsudski a swojej Kasztance

Pierwsza próba była nieudana. Polscy przyjaciele po usłyszeniu pytania, czy chcą spróbować suszonej koniny, którą moja przystojniejsza połówka właśnie przywiozła ze Szwajcarii zrobili niewyraźne miny i przecząco pokiwali głowami. Konina?!? Mięso z konia?!? W Polsce, gdzie koń oprócz psa to najbliższy przyjaciel człowieka, gdzie tradycja husarska, przybyli ułani pod okienko i Kasztanka marszałka Piłsudskiego? Nie, nie – w Polsce to świętokradztwo, jedzeniowy grzech śmiertelny. W Polsce NIE JADA SIĘ KONI.
Druga próba była podstępem – Mamy suszoną wędlinę prosto ze Szwajcarii. Taka mięciutka, czerwona jak wołowina, bardzo smaczna. Chcecie spróbować? Czyste mięsko, bez żadnych dodatków i konserwantów, tylko otoczone w soli i przyprawach i tak sobie samo uschło. Kupione prosto w sklepie od rzeźnika, własnoręcznie je robił. Więc się skusili. I nawet im smakowało, tak jak wszystkim, którzy próbują jej po raz pierwszy w błogiej niewiedzy, co właśnie wzięli do ust. Bo konina to bardzo smaczne mięso. W Polsce z jednej strony niedoceniana (konina to najgorszy rodzaj mięsa, jedzona przez barbarzyńskich Tatarów* albo w czasie wojny w stanie skrajnego głodu), a z drugiej – opatrzona brutalnymi obrazkami niehumanitarnego transportu żywych koni na ubój.
carne seccaW Szwajcarii koninę się jada – głównie w południowym Tesynie, zapewne przez bliskość z Włochami, gdzie konina jest równie popularna. W centralnej części już o nią znacznie trudniej. Ja też byłam początkowo sceptycznie do niej nastawiona, ale ponieważ zjadłam w Kambodży ugotowane pisklę kurczaka w skorupce, to nic mi już nie straszne – i od razu ją polubiłam. Wiem, wiem, konie są piękne i służą do jeżdżenia – sama na nich jeżdziłam do czasu jak nie spadłam i koń mi zmiażdżył kilka palców prawej ręki – i wcale nie dlatego przeszłam na drugą stronę mocy. Końskie mięso jest po prostu bardzo zdrowe, stosunkowo chude (w końcu koni się nie tuczy) i po prostu smaczne. I nawet nasz znajomy, który prowadzi stadninę koni, uwielbia koninę i nie traktuje kolacji z wędliną jako zjedzenia swojego najlepszego przyjaciela. To tak, jak jedzenie królika. Można się z nim bawić w domu, a można go zjeść na obiad.
Hmm, zapomniałam, że w Polsce króliczków też się zbytnio nie jada. Hmm….
Pspippo: Koninę i inne wędliny kupujemy w Macelleria da Pippo w Claro, w kantonie Tesyn (Ticino). W wolnym tłumaczeniu oznacza to „Rzeźnia u Pippo” i jak sama nazwa sugeruje, jest eleganckim sklepem mięsnym z wyrobami własnej produkcji. Pippo to profesjonalista, obsługujący klientów niemalże w garniturze i zawsze z uśmiechem (z okazji Świąt Bożego Narodzenia jego żona serwowała gościom w sklepie kawę i ciasteczka). Ma też swoją stronę na facebooku i logo z uśmiechiętą świnką.
* nie wiem, na ile historia z barbrzyńskimi Tatarami jedzącymi koninę jest prawdziwa, ale mój tata zawsze mi opowiadał, że Tatarzy pod siodło wkładali kawał mięsa końskiego, które w czasie długich wędrówek „naturalnie” się konserwowało. Jak byli głodni to podnosili strzemię, obcinali kawał mięcha i jedli nie zsiadając nawet na ziemię. I stąd się wzięło jedzenie tatara jako surowego mięsa.
Dla tych co jednak czterokopytne na ziemi, nie na talerzu: Przybyli ułani pod okienko

carne 2

To, co Szwajcarzy lubią najbardziej, czyli śmierdząco na stole

WEngen Szwajcaria

Za co kocham szwajcarskie śmierdziuchy? Po pierwsze oczywiście za to, że śmierdzą. Po drugie i najważniejsze – za skład. Totalny analfabeta i beztalencie językowe jest w stanie zrozumieć w jakimkolwiek języku skład typowego szwajcarskiego sera. A więc: ta dam! Mleko. I potem już nic. Po słowie mleko jest kropka, co oznacza, że do szwajcarskich serów nie są dodawane tak dźwięcznie brzmiące i znane nam składniki jak konserwanty, barwnik (annato – nie wiem, co to, ale jest w prawie każdym polskim serze), stabilizatory (chlorki i inne takie chlorkopodobne), podpuszczka (to akurat zawsze mi się wydawało naturalne i na miejscu), utwardzacze i wzmacniacze smaku (ach, czymże by była nasza młodość bez glutaminianu sodu). To oczywiście skład podstawowy, bo jakakolwiek wariacja na temat smaku sera pociąga za sobą wariactwo składu.
Szwajcarskie sery też są oczywiście urozmaicone. Jest na przykład mleko pasteryzowane, mleko niepasteryzowane (nie dla kobiet w ciąży), mleko termizowane a czasem nawet sól, pieprz i zioła! Czy to oznacza, że każdy ser szwajcarski smakuje tak samo? Ależ skąd, każdy smakuje inaczej, ma swój charakterystyczny, tradycyjny smak od stuleci i prawdziwy serokoneser pozna swój ulubiony kawałek śmierdziucha po niuchu właśnie – ewentualnie po kęsie. Nie jestem jeszcze seroznawcą, ale mam już swoje ulubione (mój gust serowy kształtuje moja szwajcarska pachnąca połowa, bo kupuje zazwyczaj to, co sam lubi). Najważniejsze są Gruyere i Vacherin, algruyeree ja osobiście jestem fanką serów z mleka koziego. To jakby ptasie mleczko wśród serów. Biały, delikatny, lekko rozpuszczający się w buzi. Tylko czekoladą szwajcarską nie jest polany. Szkoda ;(

 Skąd się bierze to, że w Polsce jedzenie jest „zepsute” chemikaliami, a w Szwajcarii nie? Tak bardzo do tego przywykliśmy, że chyba już mało kto pamięta smak prawdziwych produktów naturalnych. Moim zdaniem dużą winę ponosi za to Unia Europejska – przed wstąpieniem do niej Polska miała o wiele bardziej restrykcyjne przepisy żywieniowe, niż obecnie. Wszechobecna biurokracja i wyznaczanie norm dla każdego produktu spowodowało w rzeczywistości ich obniżenie, bo normy dotyczą poszczególnej jednej rzeczy, a nie wszystkiego, co spożywamy w ciągu całego dnia. Nie bez winy są tu oczywiście sami polscy producenci – w końcu Francuzi, Włosi czy Niemcy też są w Unii, a nikt im nie każe chcrzcić prosciutto crudo wodą czy podmalowywać sery żółtą farbką.
Jak na razie jedyną na to radą jesvacherinmontdort czytanie etykietek. Zasada prosta – jak mówi moja guru od jedzenia i od wszystkiego, Kasia Bosacka – im krócej, tym lepiej. Inna metoda – odwiedzać swoją znajomą blogerkę w Szwajcarii. Opcja może trochę droższa niż zakup 300gr sera edamskiego w Carrefourze, ale walory organoleptyczne, to znaczy*: gustowanie „Ależ ten ser ma smak”, gadanie „No w końcu się widzimy!”, słuchanie „Co tam u Ciebie kochana nowego w tej Szwajcarii?„,  przytulanie „Ale schudłaś!”- nie do opisania.

* odpowiednie wybrać stosownie do okoliczności. Wersja z przytulaniem obowiązkowa